INDONEZJA – SULAWEZI PÓŁNOCNA I TANA TORAJA grudzień 2014 ( listopad 2007)

ORYGINALNE TRADYCJE I EGZOTYKA

 

 

 

 

Wyspa Sulawesi, bardziej znana pod poprzednią nazwą Celebes, jest jedną z najciekawszych wysp na jakie dotychczas dotarłem.

Swym kształtem przypomina ogromnego kleksa ,,chlaśniętego” na mapę na równiku, zdaniem niektórych skorpiona, a innych ośmiornicę. Linia brzegowa wyspy wynosi blisko 5,5 tys. km (polskie wybrzeże Bałtyku ma 440 km.) , a w żadnym jej punkcie do morza nie jest dalej niż 100 km. Powierzchnia Celebes wynosi prawie 175 tys. km. kw. czyli ponad połowę powierzchni Polski, co daje jej 11 miejsce pośród największych wysp świata. Swój kształt zawdzięcza sposobowi w jaki powstała. Około 250 milionów lat temu od prakontynentów oderwały się części, które dryfowały przez kolejne dziesiątki jak nie setki milionów lat aż w końcu doszło do ich zderzenia. Fragmenty należały do ,,pra-australi” jak i do ,, pra-euroazji”. Efektem tego jest bardzo ciekawa na Celebesie fauna i flora. Występują tu organizmy spokrewnione z obecnymi na obu kontynentach. Jest tu też wiele gatunków endemicznych, możliwych do zaobserwowania tylko tutaj. Fascynujące są również kultura i zwyczaje ,,tubylców” jak choćby słynnych Toradżów.

 

 

 

PÓŁNOCNA SULAWESI

 

 

Tym razem wybraliśmy się do jedynego położonego powyżej równika fragmentu wyspy czyli do North Sulawesi. Cały region usytuowany jest równolegle do równika, w jego pobliżu. Jest to teren aktywny sejsmicznie z kilkoma czynnymi wulkanami. Często można doświadczyć tu małego trzęsienia ziemi. Północne Sulawesi jest prowincją Indonezji ze stolicą w Manado. Miasto to zamieszkuje ok. 450 tys. osób. Położone jest ono nad zatoką, a od strony lądu otaczają je malownicze wzgórza.

 

 

 

Park Narodowy Bunaken

 

 

 

Główną atrakcją turystyczną tego regionu jest oddalony od Manado o pół godziny rejsu łodzią Park Narodowy Bunaken, jedne z najpiękniejszych na świecie raf koralowych otaczających cztery małe wysepki. Był to pierwszy punkt naszej wyprawy.

Do Manado dotarliśmy samolotem linii LionAir z Jakarty. Linie te nie cieszą się dobrą opinią u europejskich ekspertów, ale lecieliśmy nimi kilkukrotnie i nigdy nie mięliśmy problemów.

Trzeba dodać, że cena biletu w obie strony Jakatra-Manado –Jakatra była dwukrotnie niższa niż liniami krajowego przewoźnika Garuda Indonesia więc wybór był oczywisty- za bilety dla dwóch osób płaciliśmy 6,2 mln IDR ( rupia indonezyjska) czyli ok 520$. Podczas naszego pobytu za 1 US $ można było uzyskać ok. 12000 IDR

Jak wspomniałem pierwszym celem był Park Narodowy Bunaken i aby móc lepiej podziwiać jego piękno zarezerwowaliśmy hotel w samym sercu Parku na małej wysepce Siladen. Przedstawiciel hotelu drogą mailową zaproponował nam transport z lotniska do hotelu za 30 euro na osobę w jedną stronę, próbowaliśmy negocjować ale twardo ostawał przy swoim. Uznawszy propozycję za zbyt wygórowaną zdecydowaliśmy się tam dotrzeć na własna rękę. Po wylądowaniu na lotnisku oddalonym od centrum Manado ok. 15 km zaatakowała nas, co częste w Indonezji, chmara uczynnych ludzi, oferujących nam transport do miasta. Na pewno oddalając się nieco od lotniska można by znaleźć dużo tańszy środek transportu, ale to wymagałoby poświęcenia trochę czasu, a tego było nam szkoda- zegar w hotelu na wysepce już tykał. Po negocjacjach ustaliliśmy kwotę 100 tys. rupii za przejazd taksówką do portu w Manado, gdzie mięliśmy szukać łodzi. Tak więc przejazd z lotniska ok 30 km kosztował nas poniżej 8,5 $.

Tu mała dygresja jak na indonezyjskich wyspach kształtują się koszty transportu. Przejazd w obrębie centrum miasta małym busem, których w Manado jest cała masa (wszystkie w jednakowym błękitnym kolorze) to wydatek rzędu 3-5 tys. IDR na osobę. Większa odległość takim pojazdem- ok 10 tys .Wynajęcie samochodu z kierowcą wg informacji zawartych na oficjalnych stronach ( np. http://www.visit-manado.com/rental-car-in-manado.php ) kosztuje ok. 50 tys. IDR na godzinę, na cały dzień 500 tys. IDR ( 42 $ )-  za przyzwoity pojazd z klimatyzacją, co istotne w tamtejszym klimacie. Cena może czasem zawierać koszt paliwa. Trudno jest znaleźć miejsce gdzie wypożyczą auto bez kierowcy. Taksówki firmy Blue Bird jeżdżą na taksometr i nie są drogie, ale minimalna opłata za przejazd wynosi 25 tys. IDR,  czyli czy jedziesz 5 min czy 15 najprawdopodobniej zapłacisz 2 $. Tyle teoria, praktyka wygląda zupełni inaczej – ,,gra się tak jak przeciwnik pozwala”.  Według teorii za transport z lotniska przewoźnik nie powinien chcieć więcej niż 50 tys. IDR, a niektórzy chcieli nawet 150 tys. Osoby oferujące wypożyczenie samochodu żądały 1 do 1,5 mln IDR za dzień. Gdy wspomnieliśmy, że rok temu na Nowej Gwinei, która uchodzi za droższą, płaciliśmy 600 tys. z kierowca i z paliwem za dzień odpowiadano nam, że niedawno drastycznie ( o 30% ) zdrożało paliwo i ceny poszybowały w górę. Rzeczywiście rząd podniósł ceny paliwa z 6 do 8,5 tys. IDR za litr benzyny. Domyślam się, że dla tubylców to szok, ale przecież to nadal 0,7 $ za litr. Tak więc trzeba się mocno targować lub sowicie ,,wspierać” miejscowych cwaniaków, godząc się na stawki z chmur.

Wracając do podróży, gdy dojechaliśmy do portu okazało się, że ostatnia publiczna łódź odpłynęła stąd o 14-tej, a innych nie ma. Uczynny pan z portu obdzwonił okolice i zaproponował nam transport na wyspę Siladen za 500 tys. IDR. Sądziliśmy, że oferta dotyczy wynajęcia dla nas łodzi. Po naszej akceptacji zawiózł nas swoim samochodem do przystani u ujścia rzeki, gdzie po uiszczeniu opłaty innemu panu (ponoć właścicielowi łodzi) wsiedliśmy na dużą ok. 40-to osobową łódkę. Jak się potem okazało to też był transport publiczny 🙂 . Łódź najpierw dotarła do wyspy Bunaken, a potem przybiliśmy do plaży przed naszym hotelem na wyspie Siladen. Sądzę, że miejscowi którzy płynęli z nami nie płacili więcej niż 20 tys. za osobę Ale i tak za transport z lotniska na wyspę zapłaciliśmy 50 $ a nie 60 euro no i bezcenna była mina właścicielki gdy przybiliśmy publiczna łodzią przed jej hotel  .

 

 

 

 

 

Aby uniknąć przepłacania najlepiej skorzystać z publicznej łodzi o 14-tej, czyli przylecieć do Manado wcześniej lub nie wybierać się do Parku zaraz po przylocie. W grudniu prawie nie ma w tym regionie turystów. Jest to początek pory deszczowej, czyli okres z częstym dużym zachmurzeniem i oczywiście czasem z obfitymi opadami deszczu. Niestety bywa, że pojawiają się silne wiatry wywołujące duże fale, wówczas małe łodzie raczej nie pływają. Tak więc w tym czasie trudniej dotrzeć do Parku Bunaken. Zdarza się też, że dość wysoka fala utrudnia snorkeling. Poza mało komfortowym leżeniem na wodzie gdzieniegdzie bywa nieco zmącona woda, a to ogranicza widoczność. Ponoć nurkujący głębiej nie mają tych problemów.

Wyspę Siladen zamieszkuje ok 100 osób. Jest na niej 20-30 domów , dwa sklepiki, kościół i 3 hotele. W najlepszym hotelu – Siladen Resort and Spa domek dla dwu osób kosztuje 330 do 400 $ za dobę z wyżywieniem. Zajrzeliśmy tam na drinka – przyjemnie ale nie jest wart tej ceny chyba, że zawiera ona nurkowanie, w co wątpię. Nasz hotelik Bobocha Siladen oddalony od Resortu o 200m, usytuowany przy tej samej rafie też nie był tani, ale kosztował ,,tylko” 150 $ za domek nad brzegiem morza, z pełnym wyżywieniem. Niestety za miejscówkę w sercu Paku Narodowego trzeba zapłacić (opis hoteli na booking.com).  Największą z wysp wewnątrz Parku Narodowego jest Bunaken. Tam można znaleźć tańsze zakwaterowanie. Hotelik dysponuje 4-oma klimatyzowanymi domkami z łazienką (podczas naszego pobytu dobudowywane były dwa kolejne domki). Spędziliśmy tam 3 noce i byliśmy w tym czasie jedynymi gośćmi!!! Posiłki wyśmienite, piękny widok na sąsiednie wyspy i wystający z wody wulkan.

 

 

 

 

W odległości 20 – 50 m od brzegu ( w zależności od pływów ) znajduje się ściana długości kilkuset metrów z piękną i różnorodną rafą – ponoć jest tu nawet do 1 km głębokości. Mówiono nam , że w sierpniu widoczność w wodzie przekracza 50m. Temperatura powietrza przewyższała 25 stopni, a woda była jeszcze cieplejsza !!! Żyć nie umierać. Właścicielka hotelu, obyta w świecie obywatelka Singapuru wspominała, że w sezonie wielu gości spędza tu nawet 2 tygodnie by nasycić się widokiem przepięknego podwodnego ogrodu. Hotel posiada własną porządną łódź i organizuje wypady na eksplorację raf przy sąsiednich wysepkach.  3-4 godzinna wycieczka z przewodnikiem dbającym o bezpieczeństwo turystów i wskazującym ciekawe okazy kosztuje 50 euro. Koralowa ściana przy hotelu nie ustępuje wielce tym, które widziałem podczas jednorazowego rejsu, więc moim zdaniem nie trzeba zbyt często korzystać z łodzi. Przy wyspie Bunaken jest więcej żółwi. Załączam kilka zdjęć. Wybaczcie, że ich jakość jest kiepska. Słaby aparat, chwilami mętnawa woda i pływanie po powierzchni nie oddają uroków rafy. 

 

 

 

 

 

 

Mięliśmy też dodatkową atrakcję. Jednej nocy poczułem dwukrotne silne szarpnięcie łóżkiem. Był to częsty w tym rejonie wstrząs sejsmiczny. Początkowo zgłupiałem, po chwili dotarło do mnie co się stało. Nawet fajnie, myślałem tylko czy taki drobny wstrząs może wywołać tsunami ? Spaliśmy przecież 10m od morza…. Niestety agregaty prądotwórcze włączane są w hotelu od 18-tej do 6-tej rano, a więc tyko w tych godzinach jest prąd ( internet, klimatyzacja …) . Woda w łazience pochodziła z jakiegoś zasolonego ujęcia, więc opłukanie się po wyjściu z morza średnio się udawało – na naszą prośbę do znajdującej się w łazience dużej beczki wlano nam deszczówkę i było już znacznie lepiej. Do ceny hotelu przy płatności kartą doliczono nam prowizja banku w wysokości 3% ! To w Indonezji rzadkość. Dodatkowo pobierana jest jednorazowa opłata za wstęp do Parku Bunaken – 150 tys. IDR za osobę. Sądzę, że chcąc kilkukrotnie płynąć na rafę z Manado lub innej miejscowości Celebesu trzeba by każdorazowo płacić za wstęp do Parku.

W przededniu naszego wyjazdu po południu silnie wiało i wszyscy rybacy wyciągnęli swoje łódki na brzeg. W niedzielę, dzień zakończenia pobytu w hotelu, publiczne łodzie nie docierają do Siladen . Przy takiej pogodzie nasz powrót na Celbes stałby pod znakiem zapytania. Rano wiatr nieco zelżał, lecz fala nadal była dość wysoka i po negocjacjach przystaliśmy na ofertę hotelu. Za 500 tys. IDR popłynęliśmy ich łodzią do najbliższego portu na Sulawesi, czyli do przystani w Badjo Kima oddalonego od Manado o ok. 12 km. Tam złapaliśmy rozklekotanego niebieskiego busika za 10 tys.IDR od osoby. Ten zakończył kurs na przedmieściach Manado – prawdopodobnie taki stan techniczny nie pozwalał na wjechanie do centrum. Kolejnym, tym razem porządnym busem za 5 tys. od osoby podjechaliśmy do centrum, pod sam hotel.

 

 

Manado

 

 

Na Celebes trafiliśmy po miesięcznym intensywnym zwiedzaniu Wietnamu. Jednym z celów wizyty był dla nas odpoczynek przed powrotem do domu. Stąd zdecydowaliśmy się na pierwsze dwa dni pobytu w Manado wybrać bardzo dobry, ale oferującym w tym czasie ( poza sezonem) promocyjne ceny, 5-cio gwiazdkowy hotel Sintesa Peninsula. Za elegancki pokój płaciliśmy 730 tys. IDR ( 59$ ) za dobę. Cena obejmowała śniadanie w formie bufetu. Hotel położony jest w ścisłym centrum na wzgórzu i otoczony jest ogrodem. Z pokojowego balkonu ( 8 piętro ) roztaczał się piękny widok na miasto i zatokę i nie docierał tu zgiełk miasta. W upalnym i wilgotnym klimacie czasem warto zaznać odrobiny luksusu.

 

 

 

 

 

Chcąc powłóczyć się po okolicy zaczęliśmy szukać możliwości wypożyczenia auta. Rozglądaliśmy się za opcją bez kierowcy – powinno być taniej i swobodniej. Jak wspomniałem właściciele oferowanych pojazdów żądali nawet 1,5 mln IDR za dzień. Pomógł nam recepcjonista z hotelu. Jego krewny wypożyczył nam prawie nowego Daihatsu Xenia za 400.tys ( ok. 34$ ) za dzień bez kierowcy. Z auta korzystaliśmy kilka dni objeżdżając prawie wszystko co ciekawe w okolicy. Manado stało się nasza bazą wypadową i jak się potem okazało do końca pobytu pozostaliśmy w tym jednym hotelu. Co ciekawe przedłużając rezerwację taniej było uczynić to przez booking.com niż bezpośrednio w recepcji hotelu. Niestety w hotelu, biurach turystycznych, a nawet w rządowym biurze informacji turystycznej nie ma folderów i mapek ułatwiających zwiedzanie. Dostępne są jedynie mapy z rozmieszczeniem sklepów i centrów handlowych w Manado. W rządowym biurze na pytanie o opis okolicy powiedzieli na abyśmy poszukali w sieci Na szczęście jest elektronika. W Dżakarcie z 100tys. IDR kupiłem kartę SIM pozwalającą mi na korzystanie z internetu bez ograniczeń. Po włożeniu jej do mojego smartfona miałem przewodnik z mapą i nawigację. Sporadycznie google map nie dawała rady i wówczas koniec języka za przewodnika.

 

 

Tomohon

 

 

 

Najwięcej interesujących miejsc znajduje się w pobliżu miasta Tomohon, odległego od Manado o niecałe 30 km. Droga łącząca miasta jest bardzo kręta i ruchliwa więc trasę tę pokonuje się w 1- 1,5 godziny. Tomohon położony jest między dwoma wulkanami: Mahawu i Lokon. Przy głównej, przecinającej miasto ulicy znajdują się brązowe drogowskazy informujące o kierunkach i odległościach do atrakcji turystycznych. Niestety podążając we wskazanym kierunku często błądziliśmy bo znaki nie są dalej powtarzane, a z większością tubylców trudno się dogadać. Sądzę, że jeśli ma się mało czasu, lepiej wziąć auto z mówiącym w znanym nam języku kierowcą, uniknie się błądzenia choć ma ono swój urok.

 

 

Lokon o wysokości ok. 1600 m.n.p.m. majestatycznie wznosi się nad miastem i jest chyba najaktywniejszym wulkanem na Celebesie. Ostatnia erupcja miała miejsce w 2013r. Chcieliśmy się wybrać do położonego na jego zboczu aktywnego krateru i nastawialiśmy się na kilkugodzinną wspinaczkę, ale nie mogliśmy znaleźć początku szlaku. Pojechaliśmy więc do znajdującego się w pobliżu wulkanu hotelu gdzie wg informacji zawartych w internecie istnieje możliwość wynajęcia przewodnika. Niestety pani przewodnik powiedziała, że Lokon jest aktualnie zbyt aktywny i wyprawa do jego krateru nie wchodzi w rachubę.

 

 

 

 

Przewodniczka zaproponowała w zamian wycieczkę do krateru wulkanu Mahawu o wysokości ok. 1300 m.n.p.m. Okazało się, że asfaltowa droga prowadzi prawie pod sam szczyt ( ostatni odcinek to przyzwoita szutrówka). Przy wjeździe na teren rezerwatu trzeba uiścić opłatę – co łaska. Z parkingu do krateru i usytuowanej obok niego platformy widokowej wiodą schody, które pokonaliśmy w ok. 10 min. Po dotarciu na górę podziękowaliśmy i zapłaciliśmy przewodniczce ( na szczęście uzgodniliśmy tylko 50 tys. IDR- 4$) uznając, że dalej poradzimy sobie sami. Przewodniczka nie byłaby nam potrzebna gdybyśmy wiedzieli jak tu dojechać. Dookoła krateru wije się ścieżka i warto się nią przejść. Na dnie krateru znajduje się jeziorko, a obok niego wypatrzyliśmy syczące kominy geotermalne.

 

 

 

 

Po przejściu ścieżką na drugą stronę wielkiej dziury ( 15-20 min.) zobaczyliśmy zapierającą dech w piersiach panoramę miasta z górującym nad nim wulkanem Lokon. W oddali widać było morze i położone nad nim Manado. Stożek Lokon co chwilę przysłaniały chmury – uroki pory deszczowej. Oczywiście gdy zjechaliśmy do miasta wulkan otaczało bezchmurne niebo. Podnóża Lokon i Mahawu to jeden wielki ogród. Żyzne gleby wulkaniczne i mimo bliskości równika rześkie powietrze ( prawie 1000 m.n.p.m. ) pozwalają na uprawę wszelkiej maści warzyw. Tylko skala jest nieco inna niż w naszych ogródkach. To są pola, a grządki ciągną się na nich przez setki metrów.

 

 

 

 

 

Jeden ze wspomnianych wcześniej drogowskazów zachęca do odwiedzenia wodospadu Pinaras, oddalonego od Tomochon o ok. 10km. Po drodze jest jednak kilka rozwidleń drogi bez oznakowania i nie byliśmy pewni gdzie jechać. Zagajani przez nas tubylcy nie znali angielskiego, imitowałem więc szum wody, a oni pokazywali palcem właściwy kierunek .

Ścieżka do wodospadu przebiega przez cmentarz. Nagrobki są wykafelkowane ( mądrze, łatwiej umyć) i często otoczone płotem, zwykle zadaszonym. Wygląda to tak jakby groby umieszczono w altanach. Podobnie wyglądają groby na Nowej Gwinei. Tam mieszkańcy mówili nam, że to dla ochrony zmarłych. Wodospad ma 43m wysokości. Spadająca z hukiem woda wytwarza mgiełkę w wyniku której po krótkiej chwili byliśmy mokrzy. Wysoka wilgotność sprawia, że ścianę z której spływa woda porasta bujna tropikalna roślinność. Można tu poczuć się jak w głębi dżungli.

 

 

 

 

 

W centrum miasta położony jest godny uwagi tradycyjny targ. Za 1 $ kupiliśmy tam dwa okazałe, soczyste ananasy- pyszne, takich w naszych sklepach nie uświadczysz. Na straganach można przyjrzeć się egzotycznym przyprawom, różnorodnym rybom, ośmiornicom i innym owocom morza. Są tam ciekawe owoce i warzywa. O tej porze roku można kupić sezonowy, cuchnący owoc – durian. Wygląda on jak pokryty kolcami niewielki żółtawy arbuz. Z powodu specyficznej woni zakazuje się wnoszenia go do hoteli i wielu innych miejsc publicznych. Po jego rozcięciu wyjada się słodkawą maź w kremowym kolorze – nie powala, ale warto spróbować jako ciekawostkę choć wielu uznaje duriana za delicję. Najbardziej szokującym miejscem było stoisko z psami. Stały tam klatki z upchniętymi ciasno, spoglądającymi smutnym, wystraszonym wzrokiem kundelkami. Obok na stole leżały w równym rzędzie, upieczone psy !!! Potencjalny nabywca oklepywał ich boki aby po wydobywającym się ze zwłok odgłosie ocenić jakość mięsa.

 

 

 

 

 

Obowiązkowym punktem programu każdej wycieczki powinna być wizyta nad usytuowanym w pobliżu Tomohon, jeziorem Linau. Do jeziora wiedzie porządna jezdnia ( około 10 km od miasta). Przy drodze dojazdowej i w kilku miejscach już nad samym jeziorem posykują gejzery, z których wydobywa się ,,aromatyczny” dym. Skały w pobliżu nich przybierają kolory od żółci po pomarańcz. W knajpce nad brzegiem Linau jest taras ze świetnym widokiem. Wstęp na teren należący do restauracji kosztuje 25 tys. na osobę z czego lwia część to talon na filiżankę herbaty lub kawy oferowane wewnątrz. Można tu zamówić smaczny posiłek i zmrożony kufel San Miguela. Jezioro wypełnia krater wygasłego wulkanu, a jego powierzchnia pobłyskuje różnymi odcieniami intensywnej zieleni. Kolory jeziora w zestawieniu z otaczającymi je łąkami i lasami oraz błękitem nieba dają niezapomniany widok.

 

 

 

 

 

Ciekawym świadectwem minionych zwyczajów rodowitych mieszkańców są Warugi. W pobliżu Tomohon można zobaczyć kilka ( drogowskaz) liczących sobie ok. 160 lat. Zamieszkujący ten teren ludzie z plemienia Minahasa od zarania dziejów chowali swoich bliskich w specyficznych sarkofagach zwanych Waruga. W niewielkim, o wysokości ok. 1,2m prostopadłościanie składano nagie zwłoki. Układano je w pozycji embrionalnej gdyż, według wierzeń tego ludu, człowiek ma spocząć tak jak się narodził. Stojąca na ziemi kamienna ,,skrzynka” przykrywana była dwuspadzistym pokrytym rzeźbieniami daszkiem. Do takiego grobu wkładano ozdoby i przedmioty codziennego użytku. Z powodu zagrożenia epidemią w pierwszej połowie XIX w. władze zakazały tej formy pochówku. Największe skupisko, ponad 160 szt. warug można obejrzeć na cmentarzu-muzeum we wsi Sawangan oddalonej od Manado o ok. 40 km. Obok cmentarza znajduje się małe muzeum z kilkoma gablotami, w których wnętrzu można zobaczyć przedmioty wyjęte z warug (opłata za wstęp- co łaska).

 

 

 

 

 

Na obrzeżach Tomohon oglądaliśmy też tradycyjne domy ludu Minahasa ( jest drogowskaz). Wzdłuż jednej ulicy rozmieszczone są warsztaty, w których rzemieślnicy budują tradycyjne drewniane domy. Przy drodze stoi kilkanaście obiektów.  To zapewne swojego rodzaju wystawa mająca zachęcić do zakupu. Można się im przyjrzeć z bliska, a nawet wejść do środka. To nie są szałasy tylko okazałe, ładne domy – godne podziwu. Regionalną ciekawostką jest tu tez tradycyjny środek transportu. Jest nim często bogato dekorowana dwukółka, do której zaprzężony jest jeden zadbany konik. Ten pojazd przewozi czasem nawet 6 osób.

 

 

 

 

 

Sonder

 

 

Odwiedziliśmy też miejscowość Sonder. W przeszłości widzieliśmy już jak rosną przysłowiowe pieprz i wanilia. W Sonder mieliśmy okazję przyjrzeć się goździkom. To miasteczko jest największym na Celebesie ośrodkiem upraw tej przyprawy. Niestety okres zbiorów przypada w sierpniu więc widzieliśmy tylko drzewka goździkowe. Goździki to zasuszone pąki kwiatów. Za to uprzejmy mieszkaniec zaprowadził nas do sklepu gdzie w 20-to kilogramowym worku znajdowały się goździki 3-krotnie większe od dostępnych w naszych sklepach. Całe pomieszczenie wypełniał intensywny zapach przyprawy. Sprzedawczyni zaczęła wsypywać goździki do dużej reklamówki – powstrzymaliśmy jej zapał gdy wskazówka wagi mijała 0,5 kg. Goździki były tanie więc kupiliśmy pól kilo z myślą o obdarowaniu rodziny. W innym miasteczku widzieliśmy stojący dumnie pomnik orzeszka ziemnego, a na straganach oferowano kilka odmian orzeszków przyrządzonych na różne sposoby.

 

 

 

 

 

 

Gorące źródła Karumenga

 

 

 

Kolejnym obowiązkowym miejscem które odwiedziliśmy były gorące źródła we wsi Karumenga, w pobliżu jeziora Tonado, ok. 50 km od Manado. Tym razem GPS zawiódł i nie mogliśmy trafić do celu. Błądząc po okolicy zatrzymaliśmy się przy posterunku i zapytałem o drogę policjanta. Ten niewiele się zastanawiając powiedział, że nas tam poprowadzi. Po kilku minutach wsiadł do swojego radiowozu i na włączonych ,,kogutach” popilotował nas do kompleksu basenów zasilanych gorącą, wydobywającą się z pod ziemi wodą. Baseny nie wyglądały zachęcająco więc z pomocą policjanta zapytaliśmy właściciela ( może administratora) gdzie w pobliżu są naturalne źródła. Obaj panowie wsiedli do radiowozu i pojechaliśmy w inne, oddalone ok. 1,5 km. miejsce. Po dotarciu do celu podziękowaliśmy policjantowi obdarowując go cukierkami dla dzieci, gdyż uważaliśmy, że nie wypada wręczać mu pieniędzy. Pan ,,administrator” został i kąpał się z nami, bacznie obserwując czy nie podpływamy w niebezpieczne miejsca, gdzie ze szczelin wydobywała się bardzo gorąca woda . Za usługę zgodnie z jego życzeniem zapłaciliśmy 50 tys.IDR. Miejsce jest urocze. Na granicy lasu i pól uprawnych znajdują się dwa oddalone od siebie o ok. 100m stawy. Jak nam wytłumaczono w jednym kąpią się kobiety, a w drugim mężczyźni. Ponieważ nikogo poza nami nie było oboje wybraliśmy ,,męski”. Woda w nim ma intensywnie zielony kolor i jest bardzo ciepła. Gdzieniegdzie unosi się para. W pobliżu wpadającego do stawu strumyka jest wręcz gorąca. Kąpiąc się trzeba uważać bo w niektórych miejscach jest głęboko. Woda pochodzenia wulkanicznego ma właściwości lecznicze i na szczęście nie cuchnie. Aż żal było z niej wychodzić. Po kąpieli mięliśmy skórę jak pupa niemowlaka. Gdy wróciliśmy do samochodu, jak z pod ziemi, pojawiła się staruszka która ,,nadzorowała” parking.  Nie chcąc sobie psuć dobrego nastroju po kojącej kąpieli bez targowania zapłaciliśmy jej 50 tys. IDR. Miło było zobaczyć jej radość.

 

 

 

 

 

 

Rezerwat Tongkoko

 

 

 

Osobiście z całego wyjazdu na Celebes najbardziej sobie cenię wizytę w Rezerwacie Tongkoko, położonym ok. godziny jazdy z Bitung, drugiego pod względem wielkości miasta prowincji. Rezerwat jest domem dla wielu gatunków egzotycznych dla Europejczyka zwierząt. Kilkadziesiąt z pośród nich występuje tylko na tym terenie ( gatunki endemiczne). Podglądanie zwierząt to specyficzny rodzaj turystyki znany pod angielską nazwą birdwatching. Polega ona na wielogodzinnym chodzeniu po dżungli, czasem przedzieraniu się przez gęste zarośla z nadzieją, że gdzieś pośród plątaniny roślin dojrzy się zwierzaka. Wysoka temperatura, wilgotność przekraczająca 90% , często naprzykrzające się owady czy agresywne mrówki sprawiają, że nie jest to przyjemny spacerek. Nagrodą za wysiłek jest ujrzenie i pstryknięcie zdjęcia ciekawemu okazowi w jego naturalnym środowisku. Nie każdy to lubi, moja żona nie, więc pojechałem tam sam, a żona mogła w tym czasie odpocząć przy hotelowym basenie i rozejrzeć się za gwiazdkowymi prezentami dla rodziny. Przed wyjazdem zadzwoniłem do znalezionego w internecie, położonego tuż przy rezerwacie homestayu. Wypytałem o cenę zakwaterowania, warunki wynajęcia przewodnika i możliwości dojechania do rezerwatu. Właściciel zaproponował mi pozasezonową cenę 250 tys. IDR za klimatyzowany pokój z łazienką i z pełnym wyżywieniem. Zapewnił mnie, że znajdzie dla mnie dobrego przewodnika i zaproponował, że wyśle po mnie na dworzec autobusowy w Bitung samochód z kierowcą. Transport do homsteyu miał kosztować 25 tys. za osobę. Pomyślałem, że nieco ponad 2$ nie pokryje kosztów paliwa, ale może będzie miał więcej gości. Z własnego doświadczenia wiem, że przewodnik w dżungli jest niezbędny. Przemawiają za tym względy bezpieczeństwa (zabłądzenie, jadowite węże itp).  Przede wszystkim jednak bez fachowej pomocy  trudno jest dotrzeć do siedlisk i dojrzeć ciekawe okazy zwierząt. Doświadczony przewodnik to połowa sukcesu co poznałem na własnej skórze podczas pobytu na Nowej Gwinei ( to odrębna historia). Z hotelu na dworzec autobusowy w Manado dotarłem za 2$ taksówką. Warto wiedzieć, że autobusy tam nie mają ustalonych godzin odjazdu. Są to zwykle mocno sfatygowane pełnoletnie pojazdy ruszające w trasę dopiero gdy wypełnią się do ostatniego miejsca. W przeszłości na wyspie Biak czekaliśmy na start ponad półtorej godziny. Tym razem miałem szczęście i autobus był prawie pełen tak więc ruszył po kilku minutach. Gdy zbliżaliśmy się do celu podróży, pomocnik kierowcy przepychając się pośród pasażerów zaczął zbierać opłatę. Widząc jak płacą inni dałem mu 20 tys. IDR, a on wydał mi jeszcze resztę. Za przejazd zapłaciłem 1$ !!! Rozklekotany wehikuł jechał naprawdę szybko ( czasem za szybko ) i po niewiele ponad godzinie byliśmy na dworcu w Bitung – z Manado do Bitung jest ok. 50 km! Gdy wysiadałem z autobusu powitał mnie uśmiechnięty pan pytając czy jadę do Tongkoko Ranger Homestay (tak nazywał się zarezerwowany przeze mnie homestay). Okazało się jednak, że kierowca chce za kurs 150 tys. IDR, a ja byłem niestety jedynym zainteresowanym jazdą w tamtym kierunku.  Gdy okazałem zdziwienie, że przecież wcześniej uzgadniałem 25 tys. od osoby zaczęły się  negocjacje i stanęło na stu tysiącach ( 8,5 $). Po 10-ciu minutach jazdy małym busem, gdzie byłem jedyny pasażerem, zadzwonił mój telefon. To właściciel hotelu pytał gdzie jestem bo wysłany przez niego kierowca czeka na mnie na dworcu !!! Pojazdu już nie zmieniałem.

Hotelik usytuowany jest na wprost wejścia do rezerwatu, jedzenie smaczne, kawa, herbata i woda pitna bez ograniczeń. W schludnym pokoju klimatyzacja działała bez zarzutu, było czysto choć w łazience z otworu odpływowego pod prysznicem wyjrzało kilka karaluchów ( a może karaczanów? – trzeba by zapytać posła Niesiołowskiego). Oczywiście to nie Hilton ale polecam: http://tangkokoranger.blogspot.dk/2012/06/tangkoko-ranger-homestay.html .

 

 

 

 

Czekający już na mnie przewodnik okazał się jednym z najbardziej doświadczonych w okolicy. Już pierwszego dnia wybraliśmy się do lasu. Niestety każdy wstęp do rezerwatu jest płatny i nie można kupić kilkudniowego biletu. Za popołudniowy bilet zapłaciłem w budce będącej kasą 170 tys. – 100 za wstęp, a 70 za przewodnika. ,,Spacer” trwał od 15-tej do 20-tej, więc wróciliśmy po zmroku ( przydała się latarka czołówka). Kasę odwiedziłem jeszcze dwa razy – całodzienny bilet 450 tys. IDR i poranny 300 tys. IDR ( ceny z przewodnikiem) . Całodzienna wyprawa trwała od 6.30 do 19-tej z przerwą na obiad i odpoczynek w homestayu między 13-ta a 15 –tą. Poranna wycieczka odbyła się między 6.30 a 14-tą . Przed wyjściem i po powrocie dostawałem smaczne posiłki. Znów byłem jedynym gościem tak w hoteliku jak i w rezerwacie . Znajomość lasu jaką posiadł przewodnik zaowocowała spotkaniami z wieloma zwierzętami co mimo zmęczenia wprawiało mnie w entuzjastyczny nastrój. 5-ciokrotnie widziałem rodziny tarsierów potocznie zwanych najmniejszymi małpkami na świecie. Co prawda tarsiery widziałem już wcześniej na filipińskiej wyspie Bohol, lecz w Tongkoko odbyło się to w całkowicie naturalnych warunkach i wyglądały one troszkę inaczej ( są ich trzy odmiany ). Te interesujące zwierzęta nie są małpami tylko wyrakami. Niewiele większe od wróbla swym wyglądem przypominają Goluma z Władcy Pierścieni, zdaniem innych gremlina. Nienaturalnie wielkie oczy ułatwiają im widzenie w nocy gdy żerują. Mimo niewielkich rozmiarów potrafią skakać na odległość kilku metrów w czym pomaga im bardzo długi ogon i chwytne kończyny. Żywią się głównie cykadami. Ciekawostką jest to, że są monogamiczne i łączą się w pary na całe życie. Znane są przypadki zgonu osobnika w kilka tygodni po śmierci partnera. Dnie spędzają w dziuplach drzew gdzie mieszkają całymi rodzinami czyli para lub para z młodym. Najłatwiej jest je zobaczyć zaraz po zachodzie słońca gdy wychodzą ze swego drzewa na żer i nie zdążą się zbytnio oddalić. Oczywiście trzeba wiedzieć gdzie mieszkają i tu przydaje się przewodnik.

 

 

 

 

Czterokrotnie spotkaliśmy endemiczne pałanki ( kuskusy), dość dużych ( ok. 80 cm długości bez ogona) rozmiarów torbacze żywiące się głównie owocami. Kuskusy żyją w koronach drzew, a ułatwia im to długi chwytny ogon.

 

 

 

 

Wielokrotnie widziałem kilka gatunków występujących tylko tutaj zimorodków. Przez godzinę przechadzaliśmy się pośród stada endemicznych czarnych makaków (ponad 100 osobników!). Spotkaliśmy też największe ptaki w tym rejonie czyli barwne dzioborożce. W sierpniu, gdy na drzewach jest wiele owoców którymi te ptaki się żywią, pojawiają się ich dziesiątki.

 

 

 

 

W gąszczu roślin udało nam się też dostrzec maleo, występującego tylko tutaj ptaka, który podobnie jak nowozelandzki Kiwi jest nielotem i składa nieproporcjonalnie do swej wielkości duże jaja. Podczas jednego z wypadów przewodnik bacznie oglądał gnijący pień drzewa w poszukiwaniu ciekawych insektów i nagle gwałtownie odskoczył do tyłu, prawie mnie przewracając. Na wprost niego na krzaku metr nad ziemią zlała się z liśćmi zielona żmija, jeden z jadowitszych na Celebesie węży. Staliśmy od niej na wyciągnięcie ręki i gdyby nie strach przed konsekwencjami można by jej dotknąć. Tym którzy lubią obcowanie z dziką przyrodą gorąco polecam to miejsce, choć nie jest to sielanka. Za każdym razem 10-15 min po wejściu do lasu byłem zupełnie mokry i to nie dlatego, że padał deszcz, ale z powodu panującej tu wilgotności i temperatury. Niezbędne są wygodne wysokie ( ponad kostkę), nieprzemakalne buty, lekkie lecz mocne, najlepiej szybkoschnące spodnie z długimi nogawkami, lekka czapka lub kapelusz i koszula z długimi rękawami ( również lekka, mocna i szybkoschnąca). Przed każdym wyjściem należy obficie spryskać się preparatem przeciw komarom ( miałem kupioną w Polsce MUGĘ) oraz obowiązkowo zabrać 1- 1,5l pitnej wody. Przydaje się też lornetka, gdyż wiele zwierząt żeruje wysoko w koronach drzew, czyli ok. 30-40m nad ziemią, a chcąc robić zdjęcia teleobiektyw. Rezerwat położony jest nad morzem gdzie można zażyć słonecznej i morskiej kąpieli, a także eksplorować rafę. ( na zdjęciach między innymi cykada, gekon oraz latająca jaszczurka)

 

 

 

 

Niewiele ponad 48 godzin od przyjazdu, po zjedzeniu obfitego obiadu, siedziałem już w samochodzie prowadzonym przez mojego przewodnika. Za przejazd na dworzec w Bitung tym razem zapłaciłem 50 tys. IDR. Znowu miałem szczęście i autobus ruszył po kilku minutach. Będąc ponownie jedynym pasażerem o odmiennym wyglądzie, wzbudziłem zainteresowanie podróżnych. Rozradowany udaną eskapadą do rezerwatu Tongkoko, poczęstowałem sąsiadów przywiezionymi z Polski cukierkami ( wożę je by mieć upominek dla pozujących do zdjęć osób) i w miłej atmosferze dotarliśmy do Manado . Za przejazd ponownie zapłaciłem 1$.

Emocje nie ominęły nas także w hotelu. Pewnego dnia, odpoczywając po trudach całodniowego zwiedzania w hotelowym pokoju, doznałem dziwnego uczucia jakby mój błędnik oszalał po jeździe na rolercosterze . Rozejrzawszy się dookoła zobaczyłem, że nie tylko ja się poruszam i mój biedny błędnik, ale także ubrania na wieszakach i o zgrozo kołyszą się ściany. Nieco wystraszona żona wybiegła z łazienki i zobaczyła to samo. Doświadczyliśmy efektów wstrząsu sejsmicznego (bardzo częstego w tym rejonie) i może byłoby fajnie gdyby nie to, że byliśmy na ósmym piętrze wieżowca! Niejednokrotnie stwierdziliśmy z żoną, że trzeba precyzyjnie wypowiadać życzenia. Podczas przygotowań do wyprawy żona wspomniała, że na Sulawesi moglibyśmy poczuć maleńkie trzęsienie ziemi i tak się też stało. Na szczęście skończyło się na krótkotrwałym strachu. Dodam, że chyba tylko my byliśmy przejęci zaistniałą sytuacją. Na miejscowych zapewne nie zrobiło to żadnego wrażenia, a o syrenach i ewakuacji z budynku przy takim kołysaniu nie było mowy.

W prowincji Północne Sulawesi jest jeszcze kilka atrakcji. W pobliżu Manado znajdują się wodospady Kali. Dwie rzeki spadają z dużej wysokości i na dole łączą się w jedną ( wyższy wodospad ma ok. 70m). Nie dotarliśmy tam bo nawigacja pokierowała nas na nieprzejezdną dla naszego auta drogę, a potem zabrakło czasu.

W kilku miejscach można zobaczyć japońskie jaskinie. Nazwę swoją wywodzą stąd, że podczas II wojny ukrywali się w nich japońscy żołnierze. Widzieliśmy już wcześniej duży kompleks na wyspie Biak więc odpuściliśmy.

W pobliżu miasta Bitung znajduje się cieśnina Lembeh po zanurkowaniu można podziwiać tam niesamowite okazy podmorskiego świata. Są tam miniaturowe koniki morskie, żaboryby, ryby duchy , zmieniające kolory ośmiornice, ślimaki nagoskrzelne i wiele, wiele innych : www.wallacea-divecruise.com/gallery/photos/destinations/north-sulawesi Jak już wspomniałem nie nurkujemy więc tam nie dotarliśmy. Jestem jednak pewien, że wszyscy pasjonaci nurkowania słyszeli o tym miejscu.

Mieszkający na terenie prowincji ludzie są zwykle uśmiechnięci, mili i przyjaźnie nastawieni do turystów. Jest tu zupełnie bezpiecznie. Bardzo często zagajały nas dzieci słowami ,,Helo Mister” zwracając się tak również do żony . Gdy coś odpowiedzieliśmy zazwyczaj odbiegały ze śmiechem. Nie spotkaliśmy się z odmową pomocy choć oczywiście często występowały problemy z dogadaniem się. Miało to jednak swój urok. Będziemy zawsze mile wspominać nasze włóczenie się w tym rejonie świata.

 

 

 

TANA TORAJA

 

 

 

Na Sulawesi byliśmy już wcześniej. W 2007 roku trafiliśmy tu z wycieczką z biura Logostour. Odwiedziliśmy wówczas dolinę Tana Toraja. Mieszkają w niej  Toradżowie – jedna z najoryginalniejszych napotkanych przez nas grup etnicznych. Toradżowie są chrześcijanami lecz kultywują wielowiekowe, animistyczne rytuały i tradycje. 

Ciekawie prezentują się ich tradycyjne domy Tongkonany, które swym kształtem przypominają odwróconą łódź. Jest to nawiązanie do legendy głoszącej, że przodkowie Toradżów przypłynęli na wyspę wielkimi łodziami. Domy zdobią bogate dekoracje, a na ich frontowej części umocowane są liczne, bawole rogi.

 

 

 

 

 

 

Mieszkańcy doliny żyją głównie z uprawianego na tarasowych polach ryżu. Uprawia się tu też kakao, goździki i cenioną na świecie kawę.

( na zdjęciach; tarasowe pola, nasiona kawy, kakaowiec, bananowiec, owoce rambutanu i trudno dostrzegalne goździki )

 

 

 

 

 

 

Dla Toradżów najważniejszym obrzędem jest pogrzeb. Rozmach ceremonii pogrzebowej świadczy o statusie zmarłego i o zamożności jego rodziny. Najokazalsze uroczystości trwają nawet tydzień. Mieliśmy szczęście trafić na wspaniałego przewodnika wycieczki Macieja, który również był w tym rejonie po raz pierwszy.  Maciej zorganizował nam możliwość uczestniczenia we fragmencie trwającego tydzień pogrzebu wodza wioski. Pogrzeb odbywał się pod koniec listopada, a wódz zmarł w maju poprzedniego roku. Przez półtora roku zabalsamowane zwłoki leżały w łóżku, a zmarłego traktowano jakby spał. W tym czasie rodzina gromadziła środki na pochówek. Jedna z wnuczek wodza powiedziała nam, że podczas uroczystości funeralnych przewiną się tysiące gości ( przylecieli nawet z odległych zakątków globu), a koszt pogrzebu wyniesie ok. 15000 USD !!!

W trakcie pogrzebu zmarły leżał w czerwonej bogato zdobionej, zamkniętej trumnie. Na potrzeby uroczystości wybudowano dla gości bambusowe pawilony. Goście przywieźli ze sobą podarunki, czasem były to świnie lecz najzamożniejsi dostarczyli bawoły ( my również daliśmy gospodarzom drobne upominki w postaci kilku paczek papierosów i słodyczy). Bawoły są dla Toradżów bardzo cenne, a bawół albinos jest wart fortunę. W trakcie pogrzebu zabito dziesiątki bawołów i setki świń. Ta ofiara ze zwierząt ma pomóc zmarłemu w zaświatach i jednocześnie nakarmić licznie przybyłych. Liczba zabitych podczas pogrzebu zwierząt  świadczy o statusie zmarłego.

 

 

 

 

Jednym z ważniejszych elementów uroczystości są obserwowane przez podekscytowaną publiczność walki bawołów. Mięliśmy szczęście, że odbywały się w trakcie naszej wizyty.

 

 

 

 

 

 

 

Uroczystości pogrzebowe kończy przeniesienie trumny ze zmarłym w miejsce spoczynku. Barwny orszak udaje się w góry by złożyć trumnę w wydrążonej grocie, na półce skalnej lub na platformie. Im wyżej da się umieścić trumnę tym lepiej.  W niektórych jaskiniach stare trumny zmurszały i powypadały z nich szczątki pochowanych w nich osób.

( na zdjęciach miejsca pochówku, czerwona kropka w zboczu góry to grota z trumnami)

 

 

 

 

 

Wyjątkową tradycją Toradżów jest ustawianie w pobliżu trumny krewnego drewnianej figurki. Tau tau ( taka jest nazwa figurki) jest podobizną zmarłego mającą chronić żywych przed złymi duchami. Niektóre tau tau mają ubrania i różne ozdoby.  Tak jak my zapalamy na grobach znicze i składamy kwiaty tak Toradżowie dbają o tau tau podkreślając w ten sposób pamięć o zmarłym przodku.

 

 

 

 

 

 

Kolejnym szokującym zwyczajem jest pochówek niemowlaków. Zwłoki dzieci składane są w wydrążonych dziuplach. Powstałe w ten sposób otwory są przykrywane korą i zasznurowywane. Toradżowie wierzą, że drzewo ma karmić zmarłe dziecko sokiem jak matka mlekiem. Drzew-grobowców nie wolno wycinać bo mieszkają w nich dusze zmarłych dzieci.

 

 

 

Tana Toraja zamieszkują fascynujący i przyjaźni ludzie. Rośnie tu egzotyczna roślinność i są ładne krajobrazy. To wszystko sprawia, że warto tu się wybrać. Polecam

 

 

 

 

DROGI GOŚCIU

BEDZIE MI NIEZMIERNIE MIŁO JEŚLI ZECHCESZ W RAMCE PONIŻEJ SKOMENTOWAĆ  POWYŻSZĄ RELACJĘ.

DZIĘKUJĘ ZA POŚWIĘCONY CZAS

POZDRAWIAM

PIOTR



Dodaj komentarz

avatar
  Subscribe  
Powiadom o

Facebook