AUSTRALIA listopad-grudzień 2016

 

 

TASMANIA I OKOLICE SYDNEY W MIESIĄC

 

 

 

 

 

Do zwiedzania Australii przymierzaliśmy się od dawna. Od lat kusiło nas aby tam pojechać, ale powstrzymywał nas ogrom tego kraju i obowiązujące w nim ceny. Uważaliśmy, że na zwiedzenie Australii potrzeba by z pół roku. Kilka ostatnich lat krążyliśmy w pobliżu – Nowa Zelandia, Nowa Gwinea, Flores. Podczas tych podróży rozmawialiśmy z przyjaciółmi z Sydney i zawsze żartowali, że skoro jesteśmy tak blisko to mamy wpaść do nich na piwo. Grażyna i Jacek mieszkają w Sydney od 26-tu lat, a znamy się jeszcze z ogólniaka. W końcu ,,daliśmy się namówić” i wylądowaliśmy w Sydney. Jako pierwszy cel podróży obraliśmy jednak Tasmanię, tak więc po jednym dniu spędzonym w Sydney z przyjaciółmi ruszyliśmy dalej na południe.

 

 

 

 

 

TASMANIA

 

 

 

Na Tasmanię dotarliśmy liniami Jetstar Airlines. 2 bilety na trasie Sydney – Hobart, Laucestone – Sydney kosztowały 430 AUS czyli ok. 110 AUS na osobę w jedną stronę. Cena obejmowała 20 kilogramowy bagaż na osobę plus podręczny.

Wcześniej za pośrednictwem strony www.motorhomerepublic.com wyszukaliśmy i zarezerwowaliśmy niedużego kampera – Toyotę Hiace, wprawdzie bez wc i prysznica, ale z umywalką, lodówką, kuchenką gazową, mikrowelą itp. Samochód wynajęty w firmie Bargain Car Rentals za 1400 AUS na 16 dni, czekał na nas na lotnisku w Hobart.  Zwróciliśmy go po przejechaniu ok. 2500 km w biurze przy lotnisku w Launceston. Zwiedzanie Tasmanii kamperem to chyba najlepsze rozwiązanie bo mamy się czym poruszać i nie przepłacamy za nocleg. Nas kamper kosztował niecałe 90 AUS dziennie, ale wynajmując pojazd z nieco niższej półki, ze zwrotem w miejscu odebrania zapłacimy od 45 AUS za dzień. Samochód na krętych górskich drogach Tasmanii spalał ok 12 l benzyny na 100 km. Na szczęście paliwo tam jest nieco tańsze niż w Polsce.

Na kampingach miejsca ( obejmujące kamper plus dwie osoby za dzień) z dostępem do prądu i wody kosztowały od 16 AUS ( w niektórych Parkach Narodowych) do 35 AUS za pierwszą noc ( kolejne ok. 30% taniej) na droższych. Najdroższy był kamping w Cradle Mountain NP – kosztował 42 AUS za dobę. Czasem udawało nam się też znaleźć kampingi bezpłatne, te były najciekawsze. Wprawdzie bez dostępu do prądu, ze skromną ubikacją bez prysznica, ale za to w towarzystwie ciekawskich kangurów i innych dzikich zwierząt, pod cudownie rozgwieżdżonym niebem. Można więc mieć samochód i nocleg dla 2-3 osób poniżej 100 AUS za dzień.

 

 

 

 

W artykuły spożywcze zaopatrywaliśmy się głównie w poleconych nam przez przyjaciół sklepach sieci Woolworths. Jeszcze w Sydney za 30 AUS kupiłem w 30-dniową kartę telefoniczną Vodafone, aby móc korzystać z nawigacji google map, internetu itp. Niestety  Vodafone na Tasmanii się nie sprawdza i z zasięgiem tej sieci tam cieniutko, lepiej więc zaopatrzyć się w kartę po przylocie na wyspę. Tasmańskie drogi są dobrze oznakowane i nawigacja nie jest niezbędna.

 

 

 

 

 

Półwysep Tasmana

 

 

 Wprost z lotniska pojechaliśmy na Półwysep Tasmana . Na wybrzeżu Półwyspu znajdują się klify będące jednymi z najwyższych w Australii. Warto zajeżdżać na dobrze oznaczone, liczne punkty widokowe i upajać się tam krajobrazem i pięknymi plażami. Ruchy tektoniczne i erozja uformowały tu niesamowite formacje skalne z historią sięgającą setek milionów lat. Są to istne cuda natury.

 

 

 

 

Tessellated Pavement jest uroczym skrawkiem wybrzeża. Miejscami wygląda jak ułożona z kolorowych płyt promenada. Gdzie indziej formacje skalne przypominają leżące równo obok siebie, olbrzymie bochenki chleba. Ta interesująca formacja powstała w wyniku specyficznej erozji przybrzeżnych skał. Mozaikowy chodnik w zestawieniu z błękitem Oceanu i rozbijającymi się o skały falami pozostawiły u nas niezapomniane wrażenia. Wilgotne skały są śliskie więc warto założyć dobre buty.

 

 

 

 

Tasman Arch przypomina swym wyglądem most nad urwiskiem. Skalisty łuk majestatycznie dominuje nad wodą i jest pozostałością po jaskini. Ok. 100m dalej leży Devils Kitchen, wąski wąwóz w wysokim klifie, do którego wdzierają się spienione fale Oceanu. Wyglądem przypomina to gotującą się  na dnie wąwozu wodę i stąd nazwa miejsca. Z góry ciężko zobaczyć klif w całej okazałości. Zapewne widok z pokładu wycieczkowego statku ( których to sporo) jest imponujący. My ograniczyliśmy się jednak do spaceru wzdłuż wybrzeża dobrze oznaczonymi szlakami. Na trasie spotkaliśmy papugę –  czarną kakadu.

 

 

 

 

Kolejną ciekawą, tutejszą atrakcją jest Blowhole. Rozbijace się o wybrzeże fale przedzierają się podziemnym tunelem i wpadają do ogrodzonego barierkami naturalnego zbiornika. Ogrodzenie ma chronić przed ludzką głupotą. Przy większej fali woda z impetem wystrzeliwuje wysoko w górę i mogłaby zmyć nieostrożnego turystę.

 

 

 

 

Słynnym mieszkańcem Tasmanii jest diabeł tasmański, największy z dotychczas żyjących drapieżnych torbaczy, rozmiarami zbliżony do kota. Swoją nazwę zawdzięcza towarzyszącym mu podczas żerowania, niesamowitym wrzaskom, które w nocy przerażały nielicznych osadników i osadzonych na Tasmanii więźniów. Upiorny wygląd zwierzęcia o czarnym futrze potęgują nabrzmiewające krwią, czerwone uszy, mające wystraszyć przeciwnika. Nocny tryb życia i niewielka liczebność tych zwierząt nie daje nadziei na podejrzenie ich w naturze. Zobaczyliśmy je w niewielkim zoo w miejscowości Taranna na początku Półwyspu. Bilet do Tasmanian Devil Unzoo kosztuje 33 AUS na osobę. Cena obejmuje pokaz karmienia przez pracownika zoo niektórych zwierząt ( również diabła ) połączony z interesującymi opowiadaniami na ich temat. Co ciekawe osoby czujące niedosyt podczas jednej wizyty mogą po uprzednim zgłoszeniu powrócić bez dopłaty następnego dnia rano. Poza diabłami widzieliśmy tam sowy o żabich dziobach, papugi, różne kangury i inne endemiczne zwierzęta.

 

 

 

 

Główną atrakcją Płw. Tasmana jest wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO Port Artur. Jest to muzeum-skansen będący pozostałością po jednym z najcięższych więzień Imperium Brytyjskiego. Więzienie powstało w latach 30-tych XIX w. W szczytowym okresie przebywało w nim ponad 1000 więźniów. Zbudowali oni wiele wysokiej jakości statków ogołacając przy okazji okolicę z dużych drzew. Poza resztkami budynku z celami są tam odrestaurowane izolatki (przetrzymywani w nich osadzeni często popadali w obłęd), okazały dom naczelnika, domy personelu ( np. lekarza), kościół i wiele innych. Bilet wstępu kosztuje 37 AUS na osobę i obejmuje również rejs statkiem po sąsiadującej z obiektem zatoce, z przystankami przy okolicznych wysepkach ( np. wyspa gdzie grzebano zmarłych więźniów).

 

 

 

 

Kolejną atrakcją z której słynie Półwysep Tasmana jest 4 dniowa piesza, górska wyprawa Three Capes Track. Szlak prowadzi do trzech przylądków: Cape Raoul, Cape Pillar i Cape Hauy. Można tam zobaczyć kilkusetmetrowe klify, a widoki zapierają dech w piersiach. Na mapie wydawało się mi niedaleko i planowałem dotrzeć do dwu z nich – Pillar i Hauy. Okazało się jednak, że do Cape Pillar idzie się dwa dni i trzeba mieć na to czas i dobrą kondycję. Ograniczyliśmy się więc do czterogodzinnej trasy (4,5 km w jedną stronę) do Przylądka Hauy. Szlak zaczyna się w Zatoce Fortescue, do której prowadzi przejezdna dla samochodów szutrówka. Trasa wiedzie przez busz, gdzie co chwila zaskakiwała nas odmienna od europejskiej roślinność. Chwilami łapała nas zadyszka, ale to co zobaczyliśmy z nawiązką zrekompensowało nam wysiłek. Na tablicy informacyjnej na początku szlaku zobaczyliśmy, że trasa ta należy do ,, 60 Great Short Walks” na Tasmanii. Później takie oznakowanie szlaków przykuwało naszą uwagę.

 

 

 

 

 

 

 

Hobart

 

 

 

 Następnym etapem naszej podróży była stolica Tasmanii, ponad dwustutysięczne miasto Hobart. Spieszyliśmy się tam aby zdążyć zobaczyć jedną z głównych atrakcji- sobotni targ Salamanca Market. Na odbywający się raz w tygodniu targ ściągają setki ulicznych sprzedawców, oferujących głównie lokalne ( tasmańskie ) wyroby. Tłumy przedzierających się między straganami turystów mają tu więc okazję zobaczyć, skosztować czy nawet kupić lokalne specjały i pamiątki. Wyczytaliśmy wcześniej, że jest to jedna z najważniejszych atrakcji Tasmanii. Mieliśmy chyba za duże oczekiwania bo targ nas nie poraził choć nie rzucała się tu w oczy obecna na wielu targach świata ,,chińszczyzna”.

 

 

 

 

Mount Wellington w pełni zasługuje na miano obowiązkowego punktu programu wycieczki w okolicach Hobart. Góra wznosi się na 1271 m.n.p.m. i roztacza się z niej wspaniały widok na miasto i okolice. Szczyt oddalony jest ok. 20 km od centrum, a droga w końcowej fazie jest kręta i stroma, ale na szczęście przejezdna, tak więc nie trzeba było się wspinać. Na szczycie podziwialiśmy widoki i obserwowaliśmy surowy alpejski krajobraz z wieloma ciekawymi formacjami skalnymi.

 

 

 

 

Royal Tasmanian Botanical Gardens to kolejne godne uwagi miejsce w Hobart. Założone w 1818 r. ogrody rozciągają się na 14 ha. W listopadzie, a więc wiosną kwitło tu wiele roślin, szczególnie róże i rododendrony. Na uwagę zasługuje sektor z roślinnością tasmańską, ogród japoński, kaktusy i pawilon z roślinami arktycznymi.

 

 

 

 

 

 

Trochę czasu poświęciliśmy na poszwendanie się po okolicach portu. Ładnie prezentują się tu budynki z czasów kolonialnych. W jednej z licznych knajpek zjedliśmy świeżutkie ostrygi skropione sokiem z cytryny – palce lizać. W pobliżu ulicy Salamanca (która niezasłonięta straganami jest całkiem , całkiem) znajduje się pomnik odkrywcy wyspy – holenderskiego żeglarza Alberta Tasmana. Podczas spaceru po mieście natknęliśmy się też na ratusz i pocztę główną.

 

 

 

 

 

 

Park Narodowy Mount Field

 

 

 

Z Hobart udaliśmy się na północny zachód do oddalonego o ok. 80 km (1,5 godziny) Mount Field National Park. Park ten jest jednym z najstarszych na Tasmanii i słynie przede wszystkim z wodospadu Russell Falls. Wodospad jest jedną z wizytówek wyspy. Można go zobaczyć na etykiecie popularnego miejscowego piwa. Z parkingu obok biura Parku do wodospadu wiedzie łatwa, 15-to minutowa trasa ( 1,5 km w dwie strony). Spotkaliśmy na niej licznych ,, autokarowych” turystów. Mimo, że w listopadzie nie ma obfitych opadów, wodospad wyglądał okazale. To zapewne zasługa tutejszego klimatu. Suma rocznych opadów przekracza 1400 mm, dzięki czemu rośnie tu umiarkowany las deszczowy. Omszałe konary i gałęzie, wszechobecne mchy i porosty oraz drzewiaste paprocie sprawiły, że czuliśmy się jak w Parku Jurajskim. Nie ograniczyliśmy się do wizyty przy Rassell Falls i wybraliśmy nieco dłuższą trasę. Szlak ten jest na liście ,,60 naj”. Sześciokilometrowa ( 2-2,5 h) trasa wiedzie najpierw do Rassell Falls, a następnie do małego Horseshoe Falls ( Wodospady Podkowy) i dalej.

 

 

 

 

Idąc dalej dotarliśmy do Tall Trees. Są to rosnące na podmokłych terenach eukaliptusy będące jednymi z najwyższych drzew na świecie.  Niektóre okazy bagiennego eukaliptusa osiągają tu wysokość do 100 m. Rekordowe drzewo w Wiktorii miało 132 m. Dalsza droga prowadziła do ładnego, choć mniej znanego wodospadu Lady Barron Falls, a po dotarciu do szosy wróciliśmy na parking przy biurze Parku.

 

 

 

 

Na Tasmanii wstęp do Parków Narodowych jest płatny. Jednorazowy bilet wstępu dla samochodu i dwóch osób kosztuje 24 AUS. Na szczęście miły pracownik Parku zaproponował nam inne rozwiązanie. Bilet wstępu do wszystkich Parków Tasmanii, ważny 2 miesiące od daty zakupu dla samochodu i 2 osób, kosztuje tylko 60 AUS. Chcąc więc odwiedzić 3 i więcej z 19 Parków Narodowych Tasmanii warto go kupić.

Następnie zaplanowaliśmy spacer wokół jeziora u podnóża Cradle Mountain. Udaliśmy się więc do Parku Narodowego Cradle Mountain – Lake St Clair. Po dotarciu do biura Parku przy Lake St Clair okazało się, że się pomyliśmy. Park Narodowy jest olbrzymi, a do interesującego nas jeziora idzie się od drugiej strony Parku i aby tam dotrzeć trzeba by przejechać samochodem jeszcze 200 km ( ok, 3 h ). Uprzejma Pani w Visitor Centre pomogła nam zmienić plany. Za jej pośrednictwem kupiliśmy bilety na rejs statkiem po rzece i pojechaliśmy do oddalonego o 130 km. miasteczka Strahan. Malowniczo usytuowana droga wije się niemiłosiernie. Chyba ze 100 km to zakręty, często serpentyny, więc dotarcie do celu zajęło nam 3 godziny.

 

 

 

 

 

Wodospady Nelsona ( Nelson Falls )

 

 

 

Atrakcyjnym miejscem odpoczynku, położonym tuż przy trasie, okazał się szlak ( kolejny z ,,60-ciu naj”) do ładnego, 30-to metrowego wodospadu Nelson Falls. Krótka ( 10 min ) i łatwa trasa wiedzie obok strumienia, pośród bujnej egzotycznej roślinności. Warto się wybrać. Jadąc dalej minęliśmy malowniczo położone, górnicze miasto Queenstown. Ominęliśmy je jednak spiesząc się do celu.

 

 

 

 

Uciążliwe na Tasmanii jest to, że tam prawie wszyscy krótko pracują. Większość instytucji (również biura Parków Narodowych) zamykana jest o 16 lub 17-tej. Tak więc zwiedzanie powinno się zakończyć o tej porze. Biura kampingów też są zamykane wcześnie ( 18.30 – 19.30 ), zatem  trzeba się spieszyć by nie ,,pocałować klamki”. Zdarzyło się nam parkować po zamknięciu biura i płacić następnego dnia, ale zostaliśmy wówczas bez kluczy do toalety i prysznica :). Czasami wiedząc, że dotrzemy późno dokonywaliśmy wcześniejszej rezerwacji telefonicznie. Na niektórych kampingach w Parkach Narodowych jest łatwiej. Są tam pojemniki z kopertami do których po uprzednim wypisaniu danych pojazdu i osób nim podróżujących wkłada się stosowną opłatę ( najczęściej tylko 16 AUS).

 

 

 

 

 

Rejs po rzece Gordona ( Gordon River )

 

 

 

Rejs statkiem po Gordon River jest jedną z ważniejszych wycieczek na Tasmanii. Park Narodowy Franklin-Gordn Wild Rivers National Park jest częścią wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, Tasmanian Wilderness World Haritage Area. Na tym wielkim, zajmującym 14 mln km kwadratowych obszarze są miejsca do dzisiaj nie spenetrowane przez człowieka. Gąszcz położonego na podmokłych terenach lasu deszczowego skutecznie utrudnia dostęp. Rejs statkiem dał nam możliwość ,,otarcia się” o ten cud natury. Bilet w cenie od 115 AUS na osobę obejmuje 6-cio godzinny ( 9.00- 15.00) rejs, obfity obiad w formie bufetu i dwie piesze wycieczki z przewodnikiem. Cena biletu zależy od usytuowania przydzielonych foteli. Można jednak swobodnie przemieszczać się po pokładzie, więc wybraliśmy najtańszą opcję. I tak większość czasu spędziliśmy na górnym, niezadaszonym pokładzie, podziwiając mijane widoki. Statek najpierw dopłynął do Hells Gates ( Piekielnych Bram) – cieśniny łączącej rzekę z oceanem, której nazwę nadali osadzeni w pobliżu więźniowie. Następnie zatrzymaliśmy się przy fermie łososi.

 

 

 

 

Z pokładu statku zeszliśmy na wyspę Sarah. Oglądaliśmy tam pozostałości po więzieniu. Założone w latach dwudziestych XIX w. było najcięższym więzieniem w Australii. Kierowano tu najgroźniejszych przestępców i uciekinierów z innych placówek. Więźniowie wycinali znajdujące się na wyspie drzewa i budowali z nich solidne statki. Ostatecznie wycięto tu wszystkie drzewa co spowodowało, że wiejące tutaj silne wiatry ( ryczące 40-tki) jeszcze bardziej dawały się we znaki osadzonym. Sporadyczne próby ucieczek kończyły się zwykle śmiercią śmiałków, czy to w wodzie, czy też w gęstym buszu. Najbliższe ludzkie osady oddalone były o setki kilometrów, więc zbiegowie zdani byli wyłącznie na siebie. Podczas ucieczek zdarzały się przypadki kanibalizmu.

Po wizycie na wyspie Sarah statek wpłynął na właściwą rzekę Gordon i na obu jej brzegach zobaczyliśmy wysoką na kilkadziesiąt metrów ścianę zieleni. Tę gęstwinę zobaczyliśmy z bliska podczas postoju, gdzie poszliśmy na krótki spacer po zbudowanym w buszu drewnianym pomoście. Przypominający las namorzynowy grunt usłany był wijącymi się korzeniami, pnączami i pniami powalonych drzew. Wielkie martwe pnie zarastały inne rośliny. Mieliśmy też okazję zobaczyć rosnące w tej okolicy sosny Huon. Te bardzo wolno rosnące drzewa dożywają 2000 lat i są najdłużej żyjącymi drzewami Australii. Cenione drewno sosny Huon wykorzystuje się do robienia mebli, budowy łodzi i domów. Drewno wydziela intensywny , przyjemny zapach. Po powrocie do portu w Strahan mieliśmy okazję obejrzeć obróbkę drewna w niewielkim tartaku. Sosny Huon są pod ścisłą ochrona i obowiązuje całkowity zakaz ich wycinania. Cenne drewno pozyskuje się z powalonych, martwych drzew. Odnalezione w buszu w pobliżu rzeki pnie spławia się rzeką Gordon do Stahan. Dwa sąsiadujące z tartakiem sklepy oferują drewniane pamiątki, niektóre pachnące.

 

 

 

 

 

 

 

Park Narodowy Credle Mountain-Lake St Clair

 

 

 

Ze Strahan udaliśmy się do Cradle Mountain – Lake St Clair National Park . Tym razem dotarliśmy od właściwej strony czyli do biura w pobliżu góry Cradle. Jeden z najsłynniejszych tasmańskich szlaków ( oczywiście należy do ,,60-ciu naj…”) wiedzie dookoła jeziora Dove Lake. Jezioro otaczają szczyty co sprawia, że miejsce to jest wyjątkowo malownicze. Sześciokilometrowy spacer zajmuje ok. 2 godzin chyba, że liczne postoje przedłużą obcowanie z naturą. Pogoda jak to bywa w górach jest zmienna i dwa razy skropił nas deszcz, ale po powrocie okazało się, że i tak mieliśmy szczęście bo w okolicach parkingu padał grad.

 

 

 

 

Blisko parkingu jest jeszcze jeden szlak z listy 60. Enchanted Walk czyli zaczarowany spacer w pełni zasługuje na swoje miano. Na krótkiej, kilometrowej trasie w pobliżu strumienia zobaczyliśmy wiele ciekawych roślin lasu deszczowego strefy umiarkowanej. W drodze na parking napotkaliśmy wombata – sympatycznego australijskiego torbacza.

 

 

 

 

 

 

 

Park Narodowy Narawntapu

 

 

 

Kolejnym etapem naszej wyprawy miały być jaskinie Mole Creek Caves poinformowano nas jednak, że największa z jaskiń jest zniszczona i zmieniliśmy plany. Udaliśmy się na północ do położonego na środkowym wybrzeżu rozległego i płaskiego Narawntapu National Park nazywanego czasem Serengeti Tasmanii. Wjechaliśmy na teren Parku krótko przed zmrokiem i nas zatkało. Tuż przy szosie, na skraju lasu i na okolicznych łąkach pasły się dziesiątki kangurów. Jak na safari zatrzymywaliśmy samochód, otwieraliśmy okna i upajaliśmy się chwilą.

 

 

 

 

Na pierwszą noc zatrzymaliśmy się przy zagrodzie dla koni gdzie była skromna toaleta. Koni nie było, stał tylko jeden kamper, a podczas kolacji towarzyszyły nam ciekawskie małe kangury. Cisza, spokój i za darmo 🙂 . W Parku spaliśmy kolejną noc, lecz tym razem na ,,cywilizowanym” kampingu za 16 AUS. Na terenie Parku jest urocza laguna z wiatą do podglądania z ukrycia ptactwa, ciekawy las, wydmy i piękna szeroka plaża.

 

 

 

 

Podczas wycieczek widzieliśmy wiele ptaków i kangurów. Występują tu licznie wombaty, są też diabły tasmańskie ale ich nie spotkałem.  Do czasu wizyty w Australii sądziłem, że wszystkie skaczące na dwóch nogach torbacze to kangury. Okazało się, że Australijczycy je dzielą. Największe są kangury, a nieco mniejsze nazywają się walabie.

 

 

 

 

 

 

 

Seahorse World i Dom Dziobaka

 

 

 

Seahorse World kolejna atrakcja Tasmanii oddalony jest tylko o 30 km od Parku Narawntapu. Jedzie się wprawdzie szutrówką, ale nasz kamper poradził sobie z łatwością. Ośrodek hodowli koników morskich mieści się w hangarze nad rzeką Tamar przy Beauty Point. Są tu hodowane i sprzedawane na cały świat podobno największe koniki morskie globu. Godzinna wycieczka z przewodnikiem kosztuje 22 AUS na osobę. Zobaczyliśmy tam cały proces hodowli – ,,ciężarne” samce, maleńkie i nieco większe koniki. Poza hodowlanymi widzieliśmy też okazy z innych rejonów świata, egzotyczne morskie strworzenia i co ciekawe ikrę, a raczej duże jajka rekina. Przewodnik powiedział, że rekin wykluwa się z jaja po 9-ciu miesiącach!

 

 

 

 

Kończąc zwiedzanie Seahorse World warto uśmiechnąć się o kupon do Platypus House. Dom dziobaka mieści się w sąsiednim hangarze. Jest tam jeśli pamiętam 5 dziobaków i 3 kolczatki. Wstęp kosztuje 24,5 AUS na osobę, ale ze wspomnianym kuponem 22 AUS 🙂 . Dziobaki i kolczatki to wyjątkowe zwierzęta. Uczyliśmy się o nich w szkole, a tu mieliśmy możliwość zobaczyć je z bliska. Dziobak podobnie do bobra żyje w wodzie, kolczatka na lądzie. Stekowce są ssakami lecz składają jaja i młode się z nich wykluwają! Platypus house zwiedzaliśmy z przewodniczką. Dziobaki pływały w dużych akwariach więc były dobrze widoczne. Przewodniczka przywabiła kolczatki przekąską, którą wysypała na talerzyki. Kolczatki swoimi długimi, wąskimi języczkami wylizały naczynia do czysta i kołysząc się pomaszerowały w ustronne miejsce. Oczywiście wolałbym zobaczyć te zwierzęta w naturze. Z dziobakiem się nie udało, ale kolczatkę spotkaliśmy później.

 

 

 

 

Z Parku Narodowego Narwntapu pojechaliśmy na północno-wschodnie wybrzeże wyspy. Droga wiodła przez malowniczą dolinę rzeki Tamar. Tamar Valey znana jest z cenionego wina wytwarzanego w tutejszych, licznych winnicach. Mijaliśmy Launcestone, drugie co do wielkości miasto Tasmanii, ale zwiedzanie go zostawiliśmy na koniec wyprawy. Gdzieniegdzie napotykaliśmy kwitnące wielkie rododendrony.

 

 

 

 

 

 

 

 

Bay of Fires ( Zatoka Ognia)

 

 

 

Leżąca na północy wschodniego wybrzeża Tasmanii Bay of Fires słynie z barwnych kamieni i głazów rozsianych na brzegu zatoki. Biały piasek, niebieska woda i rudawe głazy sprawiają, że zwłaszcza przy słonecznej pogodzie, widoki pozostawiają niezapomniane wrażenie. Żartowaliśmy, że głazy zabarwiła farba z rozbitego statku. W rzeczywistości sprawiły to porosty.

 

 

 

 

 

 

 

 

Park Narodowy Douglas-Apsley

 

 

 

Nasyciwszy się widokami w zatoce ruszyliśmy dalej na południe. Po kilku postojach przy plaży gdzie widzieliśmy wędkarzy i kamienie obrośnięte ,,złotymi” wodorostami, dotarliśmy do Douglas-Apsley National Park. Poszliśmy tam na krótki spacer do Apsley River Waterhole. Staw nas nie poraził, ale interesująca była roślinność przy szlaku. Rośnie tam suchym las klimatu umiarkowanego i zdecydowanie różni się od lasu deszczowego. Dużo rozpisuję się tu o roślinach, a to dlatego, że są one inne od tych spotykanych w Europie. Nie jesteśmy biologami, ale wzbudziły nasze zainteresowanie.

 

 

 

 

 

 

 

 

Półwysep Freycinet

 

 

 

Po krótkiej wizycie w Parku Douglas-Apsley udaliśmy się do kolejnego Parku Narodowego Freycinet National Park. Park położony jest na półwyspie o tej samej nazwie. Jest to kolejne miejsce w Tasmanii gdzie można by spędzić tydzień nie nudząc się ani chwili. Najpierw poszliśmy trasą (z listy 60-ciu) do kultowego Wineglass Bay Lookout. Niespełna 1,5 kilometrowa trasa ( w jedną stronę) była dość uciążliwa bo często musieliśmy maszerować pod górę, pokonując wiele stopni. Roztaczający się u celu widok w pełni zrekompensował wysiłek. Plaża przy Wineglass Bay uznawana jest za jedną z najpiękniejszych na świecie. Turkusowa woda i łukowata biała plaża wyglądają z góry wspaniale. Tu również duże znaczenie ma pogoda. Gdy poszliśmy tam po południu okazało się, że wprawdzie my jesteśmy w słońcu, ale plaża i zatoka są zacienione chmurami. Czując niedosyt następnego dnia poszliśmy raz jeszcze – w promieniach słońca widok był o niebo lepszy. Poświęcając kolejne 1,5 – 2 godziny i nieco wysiłku można zejść do samej plaży my jednak ograniczyliśmy się do podziwiania jej z góry.

 

 

 

 

Szukając miejsca na nocleg dotarliśmy na darmowy kemping na początku półwyspu przy Friendly Beaches. Była to jedna z najprzyjemniejszych nocy podczas wyprawy. Widzieliśmy tam spokojnie spacerującego wombata, odwiedził nas opos i przy szutrowej drodze spotkaliśmy kolczatkę 🙂 . Friendly Beaches to rezerwat należący do Parku Freycinet. Tam również jest szlak z listy 60-ciu. Podczas spaceru widzieliśmy dzieci uczące się serfować pod czujnym okiem ojców. Z białego piasku gdzieniegdzie wystawały kolorowe skały pokryte glonami i porostami- uroczy zakątek.

 

 

 

 

Przy wjeździe na półwysep jest dobrze oznakowany lokal serwujący ostrygi z własnej hodowli. Poza wyśmienitymi, przyrządzanymi na kilka sposobów ostrygami, można tam skosztować małży, sushimi z łososia, langusty i wielu innych morskich delicji. Byliśmy tam dwukrotnie i lokal był pełen znających się na rzeczy Azjatów. Niewygórowane ceny i możliwość zakupu na wynos przyciągają wielu klientów i chyba dlatego knajpka jest czynna tylko do 17.00. Park Narodowy Feycinet jest piękny i kusił by pozostać tu dłużej, ale nieubłaganie zbliżał się termin wylotu z Tasmanii, a chcieliśmy zobaczyć jeszcze inne atrakcje.

 

 

 

 

 

 

 

 

Maria Island ( Wyspa Maria)

 

 

 

Z Półwyspu Feycinet pojechaliśmy do nadmorskiego miasteczka Triabunna. Po drodze przystanęliśmy przy znanej winnicy. Tasmańskie wina uchodzą za jedne z najlepszych jeśli nie najlepsze w Australii. Zjechaliśmy też na plażę z kolejnymi ,,malowanymi” skałami. W Tribunnie naprzeciwko portu usytuowany jest zabytkowy budynek hotelu Spring Bay Hotel. Na jego tyłach znajduję się pole kempingowe. Pracujący za barem klimatycznego pubu, uprzejmy właściciel hotelu zgodził się abyśmy nieodpłatnie tam zaparkowali i przenocowali. W podziękowaniu skosztowaliśmy u niego lokalnych trunków.

 

 

 

 

Z  portu odpływają statki na  mała wyspę Maria Island. Jest to kolejne godne polecenia miejsce w Tasmanii. Niestety nie zarezerwowaliśmy wcześniej biletów i okazało się, że jest kłopot. Statek wyrusza z Tribunna o 9.00, a rejs na wyspę trwa ok. 30 min. Z wyspy Maria turyści odbierani są o 12.00 i o 16.00. Kapitan katamaranu powiedział nam jednak, że o 16-tej ma komplet, więc może nas zabrać, ale będziemy musieli wrócić już o 12-tej lub pozostać na wyspie do jutra albo dłużej. Zapewnił nas jednak, że na to na czym najbardziej nam zależy, czasu nam wystarczy. Bilet w dwie strony, przy powrocie tego samego, dnia kosztuje 37 AUS na osobę. Niewielka wyspa Maria Island jest częścią Parku Narodowego o tej samej nazwie. Po wyspie można poruszać się pieszo lub na rowerze ( ewentualnie wypożyczonym od kapitana statku). Jest tam sporo ciekawych miejsc, trzy szlaki z listy ,,60 krótkich naj..” i zabytkowa osada. Budynki niezamieszkałego Darlington są pozostałością więzienia z XIX w. i miasteczka z okresu uprzemysłowienia wyspy. Aktualnie umożliwiają zakwaterowanie przybyłym na wyspę turystom. W porcie stoją silosy po cementowni z lat 20-tych XX w. Były tu winnice, hodowano tu jedwabniki, a później owce. Dzisiaj wyspa jest sanktuarium przyrody odwiedzanym przez wielu turystów. Przypłynęliśmy tu dla Painted Cliffs, wyjątkowych klifów oddalonych o 45 min. marszu od portu. Kapitan statku wspomniał, że lepiej podziwiać je po południu, gdy są oświetlone promieniami słońca. Powrotny rejs o 12-tej nie dał nam wyboru, ale dzięki temu delektowaliśmy się ich widokiem samotnie, bez gapiów wchodzących w kadr. Powstałe miliony lat temu skały są jedną z wizytówek Tasmanii. Po powrocie do portu kapitan z uśmiechem oznajmił nam, że możemy zostać do 16-tej bo zwolniły się miejsca na statku. Po krótkim namyśle grzecznie odmówiliśmy uznawszy, że gnamy dalej, na południe Tasmanii.

 

 

 

 

 

 

 

 

Richmond

 

 

 

Wstąpiliśmy na chwilę do Richmond, uroczego miasteczka gdzie jakby zatrzymał się czas. Oddalone o 25 km od Hobart Richmond słynie z kamiennego, najstarszego czynnego mostu w Australii. Wybudowali go tutejsi więźniowie w 1820 r. Jest tu też najstarszy w Australii kościół katolicki. W licznych odrestaurowanych, wiktoriańskich budynkach mieszczą się klimatyczne knajpki i sklepy. W stylowo urządzonej kawiarni skusiliśmy się na coś słodkiego i poprosiliśmy o lokalny specjał. Pani ku naszemu zdziwieniu zaproponowała nam rosyjskie ciasto miodowe – niebo w gębie. Kupiliśmy drobne pamiątki i ruszyliśmy dalej. Im bliżej końca podróży tym bardziej się spieszysz 🙂 .

 

 

 

 

 

 

 

 

Jaskinie Hastings

 

 

 

Hastings Caves State Reserve leży 100 km na południe od Hobart. W położonym w lesie rezerwacie znajuje się kompleks jaskiń i geotermalne ciepłe źródła. Kosztujący 24 AUS bilet obejmuje zwiedzanie największej z jaskiń i kąpiel. Odkryta przez drwali w 1917 r. Newdegate Cave jest największą jaskinią z dolomitu w Australii. Znajduje się w lesie ok. 5 km od biura rezerwatu, ale samochodem można dojechać na parking w pobliżu jaskini. Podczas 45 min wędrówki z przewodnikiem widzieliśmy kilka ,,sal” z pięknymi stalagmitami i stalaktytami – im głębiej tym ładniej. Znajdujące się obok biura gorące źródła okazały się basenem z wodą o temperaturze 27 C . Było chłodno i kropił deszcz więc nie przesiadywaliśmy w wodzie zbyt długo.

 

 

 

 

 

 

 

 

Cockle Creek

 

 

 

Pojechaliśmy dalej na południe i po ok. 30 km dojechaliśmy do końca!!! Cockle Creek jest najbardziej na południe wysuniętym miejscem Australii, gdzie można dojechać samochodem. Jest to popularne miejsce biwakowe. Piaszczysta plaża i podobno obfite w ryby wody zatoki przyciągają turystów. Leży on na krańcu Parku Narodowego South West National Park więc obowiązują tu bilety wstępu. Od południowego końca Australi czyli South East Cape dzeliło nas ok. 2 godzin spaceru (w jedną stronę). Podczas naszej podróży po Tasmanii niejednokrotnie spotkalismy się z informacjami o możliwości obserwacji wielorybów. Marzyło nam się spotkanie z kolosem lecz okazało się, że koniec listopada to nie sezon na takie atrakcje. A tu proszę – na końcu świata był pomnik wieloryba z brązu 🙂 . Niestety nie mieliśmy czasu na eskapadę do przylądka South East i ruszyliśmy w górę mapy.

 

 

 

 

Po 2 tygodniach od startu wróciliśmy do Hobart, lecz nie wstąpiliśmy do miasta bo spieszyliśmy się do Launceston. To w Lunceston mieliśmy zwrócić kampera i z tamtejszego lotniska lecieć do Sydney. Mały błąd w planowaniu podróży. Można było po zrobieniu pętli wylatywać z Hobart. Na szczęście miasta oddalone są od siebie o 200 km, a łączy je autostrada nr 1 ( częściowo dwupasmowa ) i trasę pokonaliśmy w 3 godziny.

 

 

 

 

 

 

Launceston

 

 

 

Launceston ze 100 tysiącami mieszkańców jest drugim pod względem wielkości miastem Tasmanii. Największą tutejszą atrakcją jest położony o rzut kamieniem od centrum Cataract Gorge Reserve. Na otoczonym buszem terenie znajduje się skalisty wąwóz z wartko płynącą rzeką i dużym, głębokim jeziorkiem. Najpierw przejechaliśmy się wyciągiem krzesełkowym o najdłuższym na świecie, mierzącym 308 m przęśle. Cały wyciąg ma prawie 460 m długości i roztacza się z niego wspaniały widok na rezerwat. Bilet w jedną stronę kosztował 12 AUS (w obie 15). Wyczuleni przez przyjaciół, którzy byli tu wcześniej zeszliśmy dłuższą trasą, zaglądając do wąwozu wiodącego do Mostu Króla. W pobliżu klimatycznej kawiarni obserwowaliśmy skośnookich turystów podnieconych widokiem spacerujących pawi. Przeszliśmy się też po, będącym wizytówką rezerwatu, lekko kołyszącym się wiszącym moście.

 

 

 

 

Ostatnie popołudnie na Tasmanii spędziliśmy spacerując po centrum Launceston. Zabudowa zachowała charakter końca XIX i początku XX w. W naszej ocenie miasto jest ładniejsze od Hobart. Najokazalszymi budynkami były: poczta z wysoką wieżą zegarową, sąsiadujący z nią ratusz i Albert Hall. Wybudowana pod koniec XIX w, na światową wystawę przemysłową Albert Hall była jednym z największych budynków publicznych na świecie. W czasie epidemii pełniła funkcję szpitala, a dzisiaj jest centrum konferencyjnym. Obok usytuowany jest przyjemny park miejski z okazami ciekawych roślin, fontannami i trawnikiem na którym odpoczęliśmy w cieniu drzew. Zajrzeliśmy jeszcze do maleńkiego muzeum przy znanym tasmańskim browarze i powałęsaliśmy pośród zadbanych kamienic.

 

 

 

 

 

 

 

Przez 2 tygodnie intensywnego zwiedzania zobaczyliśmy sporo pięknych zakątków tej trochę dzikiej, surowej wyspy. Tasmania bardzo nam się spodobała. Niestety nie udało się nam dotrzeć do wielu zapewne uroczych miejsc. Aby dokładnie spenetrować wyspę potrzeba by duuuużo więcej czasu. Tasmania jest przecież 1,5 razy większa od Szwajcarii.

 

 

 

 

 

SYDNEY I OKOLICE

 

 

 

 

 Po 16-tu dniach poznawania Tasmanii wróciliśmy do Sydney gdzie spędziliśmy kolejne dwa tygodnie, korzystając z uprzejmości Grażyny i Jacka. Zaznaliśmy u nich prawdziwie staropolskiej, iście sarmackiej gościnności. Jacek wziął urlop i przez dwa tygodnie woził nas po okolicy. Okazało się, że w pobliżu miasta jest mnóstwo pięknych miejsc i naprawdę jest co zwiedzać. Za dnia raczyliśmy się widokami, a wieczorami delektowaliśmy się przysmakami przyrządzonymi przez gospodarzy. Trzeba zaznaczyć, że Jacek i Grażyna znają się na dobrej kuchni i potrafią przyrządzić wspaniałe potrawy – to była kulinarna podróż po nieznanych nam dotychczas smakach. Niestety nie zrobiłem zdjęć serwowanych potraw.  Dwa tygodnie minęły ,,jak z bicza strzelił”, aż żal było wyjeżdżać. Załączam zdjęcia ,,małej przekąski” i hodowanego  przez Jacka w przydomowym ogrodzie specjalnie na naszą wizytę ( czyli nie zabitego natychmiast po dostrzeżeniu) groźnego dla zdrowia, tamtejszego pająka.

 

 

 

 

 

Kilka razy poruszaliśmy się po mieście sami i wówczas korzystaliśmy z komunikacji miejskiej. Stosuje się tam karty magnetyczne o nazwie OPAL i nimi płaci się za transport. W Sydney nie ma metra, a jego funkcję pełni mocno rozwinięta sieć kolei miejskiej i promy. Po przylocie do Australii z lotniska odebrał nas Jacek, lecz po powrocie z Tasmanii pojechaliśmy do nich sami. Tak więc po wylądowaniu na lotnisku, drogowskazy pokierowały nas na pociąg ( a nie metro,subway czy underground 🙂  ) i przy peronie w kasie zaopatrzyliśmy się w karty OPAL. Zasililiśmy je kwotą 40 AUS ( na jedną kartę ). Kartę można zasilić w wielu miejscach – na dworcach, stacjach benzynowych, sklepach. Opłata za podróż pobierana jest automatycznie, po przyłożeniu karty do czytnika na peronie na początku i na końcu trasy. Tej samej karty używa się płynąc promem i w innych środkach komunikacji miejskiej. Koszt przejazdu waha się od 2 do 20 AUS ( najdrożej z i na lotnisko ) w zależności od długości trasy, pory dnia ( poza szczytem taniej) i dnia tygodnia.

W grudniu w Sydney bywa upalnie ( nawet 40 C) tak więc dopasowywaliśmy się do pogody. W gorące dni jeździliśmy nad wodę, w pozostałe do miasta lub w okoliczne góry.

 

 

 

Royal National Park ( Królewski Park Narodowy)

 

 

 

 

Bonnie Vale Lagoon położona obok kampingu o tej samej nazwie, wchodzi w skład Royal National Park. Tutejszy teren piknikowy jest bardzo popularnym miejscem wypoczynku mieszkańców Sydney. Mieliśmy szczęście bo podczas naszej wizyty mimo upału było pusto i mogliśmy w spokoju korzystać z uroków tego miejsca. Warto zabrać maskę i płetwy bo choć to nie rafa bywają tu ciekawe okazy. W lesie przy parkingu mieliśmy okazję zaobserwować bitwę pomiędzy papugą kakadu a waranem. Warany uwielbiają ptasie jaja i widocznie papuga zaciekle broniła gniazda. Razem z nami potyczkę obserwowała kukabura, ptak z rodziny zimorodków, wielkości naszego kruka. Kookaburra jest jednym ze zwierzęcych symboli Australii. Zwana też jest chichotliwą ze względu na specyficzny, z daleka słyszalny, przypominający śmiech śpiew.

 

 

 

 

 

Kolejnym ciekawym punktem w Royal National Park jest ukryta w buszu, pokryta rysunkami skała.

Rysunki Aborygenów przy Jibbon Beach liczą sobie ok. 1000 lat. Wyrzeźbili je mężczyźni z plemienia Dharawal, zamieszkującego te tereny przed przybyciem białych osadników. Blok z piaskowca nadal uważany jest przez Aborygenów za święty i to oni dbają by swego rodzaju reliefy zachowały się dla kolejnych pokoleń. Z wybudowanej niedawno platformy widzieliśmy kilkanaście rysunków zwierząt ( niektóre niestety ledwo widoczne). Platforma ma ułatwić obserwację i chronić rysunki przed zadeptaniem. Opisywane tu miejsce leży przy malowniczym szlaku z miejscowości Budeena, przez plażę Jibbon do Jibbon Head – cypla na skalistym wybrzeżu.

 

 

 

 

 

Na terenie Królewskiego Parku Narodowego znajduje się również piękny zakątek o nazwie Wattamolla Beach. Jest tu urocza laguna oddzielona od oceanu wąskim pasem piaszczystej plaży, a wszystko to w otoczonej klifami zatoce. Woda w lagunie była znacznie cieplejsza od oceanicznej, więc na przemian pluskaliśmy się w obu. Obserwowaliśmy też śmiałków skaczących do wody z ok. 10-metrowej skały. Wprawdzie skoki nie dorównywały tym z Acapulco, ale były dodatkową atrakcją. Po kąpieli poszliśmy do pobliskiego punktu widokowego. Trasa na szczyt klifu wiodła ścieżką przez busz i tam Jacek dostrzegł bardzo niebezpiecznego węża. Śmiertelnie jadowity gad nie cofa się przed ludźmi, ale sam ich atakuje. Brown snake należy do najjadowidszych węży świata, a broniąc swego terytorium atakuje intruzów. Zgodnie z sugestia naszego przewodnika, będąc w klapkach wycofaliśmy się pospiesznie na plażę. Niestety Australia pełna jest groźnych węży i pająków i o beztroskim spacerze poza wyznaczonymi szlakami raczej należy zapomnieć.

 

 

 

 

 

 

 

 

Park Narodowy Dharawal

 

 

 

Kolejnym położonym blisko Sydney Parkiem Narodowym jest założony w 2012 r. Dharawal National Park. Tereny te od stuleci zamieszkiwali Aborygeni z plemienia Dharawal i są one dla nich bardzo ważnym, wręcz świetym miejscem. Park jest siedliskiem rzadkich gatunków roślin i zwierząt. W porośniętym buszem, czasem zmieniającym się w las deszczowy, Parku znajdują się liczne strumienie, wodospady oraz wąwozy. Wybraliśmy się tam na 2,5 km ( w obie strony), miejscami stromy Jingga Walking Track. Jingga w języku Aborygenów oznacza miły i słodki. Ta nazwa odnosi się do wijącego się wzdłuż części szlaku strumienia. Na początku trasy idąc przez busz podziwialiśmy różne gatunki eukaliptusów i inne ciekawe rośliny.Następnie zeszliśmy skrajem skalistego wąwozu do uroczo położonego stawu. Ciepła woda zachęciła nas do kąpieli – bosko. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy i musieliśmy, człapiąc się pod górę 🙂 wrócić na parking.

 

 

 

 

 

 

 

Polski Festiwal Bożonarodzeniowy

 

 

 

W okresie poprzedzającym Święta Bożego Narodzenia mieszkańcy Sydney spotykają się na plenerowych imprezach, podczas których na scenie odbywają się występy, a licznie przybyli goście kosztują potraw plenerowej kuchni, sącząc przy tym piwo. Wszyscy łącznie z dziećmi świetnie się bawią i śpiewają kolędy. Taką coroczną imprezę organizuje również tutejsza Polonia. Polski Festiwal Bożonarodzeniowy organizowany jest od 2002 roku i przyciąga tysiące Polonusów. Festiwal zlokalizowany był w przestronnym Tumbalong Park w centrum biznesowym miasta. Kilkanaście przystrojonych barwami narodowymi stoisk, reprezentowało polonijne firmy działające na terenie Sydney. Można tam było nabyć polskie książki, odzież i pamiątki w polskich barwach, ale szczególnym powodzeniem cieszyły się stoiska gastronomiczne. Długie kolejki uświadomiły nam jak spragnieni specjałów polskiej kuchni są Polacy mieszkający daleko od ojczyzny. Największy tłok zastaliśmy przy stoisku z piwem, zapewne z powodu upału. Oferowano tam ok. 10-ciu gatunków polskiego złotego płynu. Wielu uczestników miało na sobie biało-czerwone stroje. Niektórych przed palącymi promieniami słońca chroniły biało-czerwone parasolki. Na scenie wystąpił góralski zespół z Polski oraz lokalne kabarety. Artyści posługiwali się nienaganną polszczyzną, lepszą niż wielu rodaków w kraju – chylę czoła. Była to naprawdę duża impreza świadcząca o prężności i liczebności tutejszej Polonii.

 

 

 

 

 

 

Darling Harbour

 

 

Darling Harbour jest jedną z wizytówek Sydney. Roztacza się stąd ładny widok na las nowoczesnych wieżowców nad którymi góruje Sydney Tower Eye, wieża mierząca 309 m. W porcie oglądaliśmy żaglowce i łódź podwodną. Jest tu kilka restauracji najsłynniejszych kucharzy świata, ale bez zrobionej kilka miesięcy wcześniej rezerwacji nie ma szans na stolik.

 

 

 

 

 

W niepozornym budynku nad wodą mieści się małe Wild Life Zoo, Muzeum Figur Woskowych Madame Tussauds i See Life Aqarium Sydney, reklamowane jako jedno z największych na świecie oceanariów. Planując zwiedzić kilka z tych miejsc, warto kupić wielodniowy, łączony bilet już od 60-ciu AUS na osobę. My ograniczyliśmy się do oceanarium. Kupiony za pośrednictwem internetu bilet kosztował nas 30 AUS ( w kasie 42 AUS). Wewnątrz okazało się, że oceanarium jest mocno rozbudowane pod powierzchnią wody. Schodzi się tam do przeszklonych tuneli. Stojąc w nich podziwialiśmy pływające nad naszymi głowami rekiny i płaszczki oraz inne okazałe ryby. Szczególnie podobały się nam syreny morskie, czyli roślinożerne diugonie. Duże, mierzące do 3 m. długości ssaki ważą do 600 kg. Pomimo swoich rozmiarów wyglądały pociesznie. Kolejnym ciekawym miejscem był niedawno otwarty dział z pingwinami. Dostojne pingwiny cesarskie prezentowały się najładniej.

 

 

 

 

 

 

 

Centrum miasta

 

 

 

Spacerując po centrum  zajrzeliśmy do Katedry Św. Marii, będącej najdłuższym kościołem w Australii. Położony na skraju Hyde Parku neogotycki budynek jest siedzibą katolickiego arcybiskupa Sydney. Wewnątrz słuchaliśmy śpiewu męskiego chóru. Przypomniała nam się wizyta w Katedrze Westminsteskiej w Londynie.

Po sąsiedzku stoi najlepiej zachowany w Australii budynek więzienia z XIX w. Aktualnie mieści się w nim muzeum. Hyde Park Barracs wraz z 10-cioma innymi australijskimi pozostałościami po brytyjskich więzieniach z XIX w. wpisany jest na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Przy pobliskiej Macqarie Street, przed najstarszym w Sydney szpitalem stoi kopia Porcellino ( prosiaka), znanej florenckiej rzeźby przedstawiającej okazałego dzika. Włożenie dzikowi do pyska monety i potarcie jego nosa ma przynosić szczęście i zapewnić powrót do Florencji. Datki z fontanny zasilają budżet jednego z florenckich szpitali. Tradycję przeniesiono tutaj, a pieniądze wspierają stary szpital. Niestety nie widzieliśmy aby dzik cieszył się taką popularnością jak jego straszy, włoski brat.

Jedną z największych atrakcji miasta są Królewskie Ogrody Botaniczne. Rozpostarty na 30 hektarach, założony w 1816 r. ogród jest najstarszym w Australii. Zgromadzono tu rośliny z całego świata i można by tu spędzić kilka godzin zwłaszcza, że roztacza się stąd świetny widok na miasto. Będąc wcześniej w ogrodzie botanicznym w Hobart i nie mając zbyt wiele czasu, wpadliśmy tylko na chwilę z myślą, że za kilka dni wrócimy tu ponownie – nie wróciliśmy (może kiedyś?).

 

 

 

 

 

Jednym z najważniejszych budynków w Sydney jest Queen Victoria Buliding będący perłą wiktoriańskiej architektury. Wybudowany pod koniec XIX w obiekt jest największym budynkiem handlowym w Sydney. W eleganckim wnętrzu mieści się blisko 200 sklepów. Queen Victoria Building jest połączony z dworcem kolejowym Town Hall.

 

 

 

 

 

Niedaleko Budynku Królowej Wiktorii znajduje się najstarszy w Australii anglikański kościół. Katedra Św. Andrzeja uchodzi za jeden z ważniejszych zabytków w Sydney. W neogotyckim kościele dość często odbywają się recitale gry organowej.

 

 

 

 

 

 

 

 

Opera House, Harbour Bridge i Manly Beach

 

 

 

Opera House i Harbour Bridge są jednymi z najbardziej rozpoznawalnych budowli na świecie. Budynek opery w rzeczywistości prezentował się okazalej niż na zdjęciach. Wzdłuż wybrzeża, jakby pod operą, przez ponad 100 m ciągną się restauracje i bary. Są tak popularne, że ciężko tu znaleźć wolny stolik.

 

 

 

 

Chcąc zobaczyć te symbole Australii również od strony wody wybraliśmy chyba najtańszą opcję. Zamiast wykupować drogi rejs po porcie popłynęliśmy ,,miejskim” promem do dzielnicy Manly. Opłata ( kartą opal) wyniosła 9 AUS w jedną stronę. Manly Beach jest jedną z najpopularniejszych plaż w Sydney. Idąc z portu na plażę oglądaliśmy zadbane, kolorowe kamienice usytuowane po obu stronach deptaka. Czuliśmy się jak w Mielnie czy w Kołobrzegu, Otaczały nas liczne knajpki, butiki z pamiątkami i spacerowicze w strojach kąpielowych. Na plaży obserwowaliśmy zwinnych surferów i ćwiczących pod okiem instruktorów adeptów tego sportu. Wracając opłynęliśmy operę dookoła i widzieliśmy ją ,,w jednym kadrze” z mostem.

 

 

 

 

 

 

 

Park Narodowy Kamay Botany Bay

 

 

 

Kamay Botany Bay National Park praktycznie graniczy z Sydney. Zajmuje końce dwóch półwyspów u wlotu do Zatoki Botany. W tych okolicach w 1770 r. wylądował kapitan Cook i to on nadał nazwę zatoce. Pojechaliśmy do południowej części Parku zwanej Kurnell i spacerowaliśmy w okolicach przylądka Cape Solander. Mierzące do 100m. wysokości klify są wściekle atakowane przez fale i miejscami ,,zwisają” nad oceanem grożąc runięciem w dół. Gdzieniegdzie widzieliśmy leżące w dole bloki skalne świadczące o przegranej lądu. Głębokie szczeliny w skałach w pobliżu krawędzi klifu wskazywały, że historia się może powtórzyć. Jacek przestrzegał nas, że podchodzenie na skraj klifu może przyspieszyć ten proces. Pomimo mizernej pogody ( siąpił deszcz) kolory i kształty skał nas urzekły. Jakby nie było to dzieło natury, a wysublimowana praca artysty. Innym walorem tego miejsca jest możliwość obserwowania migrujących wielorybów, niestety nie w czasie naszego pobytu w Australii. Zrekompensowały nam to ciekawe rośliny.

 

 

 

 

 

 

 

Park Narodowy Gór Błękitnych

 

 

 

Blue Mountains National Park należy do obowiązkowych punktów w programie zwiedzania Australii. Wpisany na listę UNESCO Park Narodowy oddalony jest od Sydney o ok. 80 km. Góry swą nazwę zawdzięczają błękitnemu zabarwieniu powietrza ( czasem). Rośnie tu las eukaliptusowy, a drzewa te wydzielają olejek, który parując zabarwia powietrze. Najpierw podjechaliśmy na Echo Point lookout skąd roztacza się wspaniały widok na góry. Stąd wiedzie krótki (30min.) szlak do Tree Sisters najbardziej znanej tu formacji skalnej. Nazwę zaczerpnięto z aborygeńskiej legendy, która głosi że w skały zamieniono trzy siostry by chronić je przez zalotami braci z innego plemienia. Kultowe szczyty wznoszą się ponad 900 m.n.p.m.

 

 

 

 

 

W pobliżu znajduje się Scenic World, popularne miejsce z trzema kolejkami linowymi i dostosowanym dla niepełnosprawnych, 2,5 kilometrowym szlakiem na dnie doliny. Jednodniowy bilet na nieograniczoną liczbę przejazdów kolejkami kosztował 32 AUS. Najsłynniejszą jest kolejka szynowa (jak na Gubałówkę). Na odcinku ponad 300 m. kąt nachyleni chwilami osiąga 52 stopnie co czyni kolejkę najbardziej stromą na świecie. Niegdyś była tu kopalnia i tędy wagonikami wciągano na górę urobek. Udało nam się usiąść w na przedzie pierwszego wagonu co jeszcze zwiększyło wrażenie. Nie jest to rollercoaster ale warto. Po zjechaniu na dno doliny Jamison Valley przeszliśmy wspomnianą wcześniej ścieżką,. Ścieżka wiła się przez ,,jurajski” las deszczowy. Widzieliśmy tam pozostałości po kopalni oraz termitierę podobną do tych, które kiedyś spotkaliśmy na Nowej Gwinei. Doszliśmy do stacji kolejki linowej, którą wróciliśmy na górę.

 

 

 

 

 

Kolejna (trzecia) kolejka z przeszkloną na środku podłogą, sunąca prawie 300 m nad dnem doliny umożliwiła nam spektakularne widoki. Widać z niej świetnie Trzy Siostry, ale przede wszystkim zjawiskowy wodospad Katoomba Falls. Wiedzie do niego 2-godzinny dość trudny szlak, my udaliśmy się krótszą drogą, do przyjemnego, kaskadowego odcinka wodospadu Wenwtorth Falls.

 

 

 

 

 

Trzy kilometry od Scenic World mieszczą się Leura Cascades Falls. Podczas godzinnego spaceru wzdłuż strumienia, natknęliśmy się na kilka małych wodospadów, piękne ptaki i ciekawe rośliny.

 

 

 

 

 

W pobliżu miasteczka Lithgow dotarliśmy do Lost City. Po dwu stronach wąwozu ,, rozsiadły się” tam skały z piaskowca. Erozja spowodowała, że powstały spektakularne formacje nazwane zaginionym miastem. Puszczając wodze fantazji można dopatrzyć się skamieniałych zwierząt i ludzi.

 

 

 

 

 

Glow Worm Tunnel jest kolejnym zapadającym w pamięci miejscem Parku Blue Mountains. Znajdujący się obok Lost City 400-metrowy tunel stanowi pozostałość po dawnej kopalni. Wydrążono go dla jeżdżącej tu niegdyś kolejki. Górników zastąpiły specyficzne, świecące larwy. W głębi tunelu gdzie nie dociera z zewnątrz światło, setki świecących punkcików wyglądało jak rozgwieżdżone niebo. Mięsożerne larwy w ten sposób wabią komary i inne małe owady. Podczas wycieczki niezbędna jest latarka bo miejscami w tunelu panują zupełne ciemności. Jest jeszcze coś co sprawia, że to miejsce jest niesamowite. Do tunelu szliśmy ścieżką przez eukaliptusowy busz, a po wyjściu z drugiej strony pojawiła się kraina drzewiastych paproci. Znów poczuliśmy się jak w jurajskim parku.

 

 

 

 

 

Ostatnim odwiedzonym przez nas w Górach Błękitnych miejscem był Grand Canyon. Nazwa jest nieprzypadkowa bo rzeczywiście kanion jest wielki, choć nie dorównuje imiennikowi z USA. Uczęszczany przez turystów od 100 lat szlak, zapewnia wspaniałe widoki na otaczające dolinę żółto-pomarańczowe klify. Czterogodzinna trasa jest trudna. Nie mając czasu i chęci do marszu w upale, ograniczyliśmy się do wizyty przy punkcie widokowym Evans lookout. Odległe klify po drugiej stronie doliny przesłaniała błękitna mgiełka. Zapewne taki widok przyczynił się do nazwania tych pięknych gór błękitnymi.

 

 

 

 

 

 

Woonona Beach

 

 

 

Woonona Beach to kolejna popularna wśród mieszkańców Sydney plaża. W czasie naszej wizyty wiał silny wiatr i plaża opustoszała. Te warunki sprzyjały uwijającym się na falach kilkunastu kitesurferom. Na plaży pośród skał wybudowany jest duży basen umożliwiający bezpieczną kąpiel. Fale nie były jedynym zagrożeniem czyhającym w wodzie. Na brzegu widzieliśmy kilka błękitnych meduz (bluebottle jellyfish). Wyglądają ładnie, ale ich oparzenie jest bardzo bolesne, a komplikacje mogą być groźne dla zdrowia, nawet życia. Występujące w licznych grupach organizmy pojawiają się przy plażach wraz z ciepłymi prądami . Tak naprawę nie są to meduzy tylko rurkopławy zwane też żeglarzami portugalskimi. Jadąc na Woonona beach stanęliśmy przy punkcie widokowym Bulli Lookout.

 

 

 

 

 

 

 

Park Narodowy Morton

 

 

 

Fizroy Falls jest zapewne główną atrakcją Morton National Park. Niestety w grudniu wody w nim jak na lekarstwo i zamiast wspaniałego 80-cio metrowego wodospadu widzieliśmy stróżkę wody zabarwioną ładną tęczą. Poszliśmy dalej szlakiem wzdłuż krawędzi doliny, a roztaczający się tam widok zrekompensował nam niedostatek wody w wodospadzie. Podczas dwugodzinnego spaceru przez las poza interesującą roślinnością widzieliśmy kilka dla nas egzotycznych ptaków. Były tam kolorowe papugi i lirogony. Lirogon wspaniały jest jednym z symboli Nowej Południowej Walii. Występuje w herbie tutejszych parków narodowych. Przypominający wyglądem bażanta, samiec ma piękny ogon i potrafi lepiej od papug naśladować różne dźwięki – coś niesamowitego. Wspaniale to prezentuje umieszczony na youtube fragment filmu sir Davida Attenborough –

https://www.youtube.com/watch?v=VjE0Kdfos4Y

 

 

 

 

 

 

 

Minnamurra Rainforest

 

 

 

 

Minnamurra Rainforest jest kolejnym niesamowitym miejscem w pobliżu Sydney. Znajduje się on w Parku Narodowym Buddderoo ok. 120 km na południe od Sydney. Ten las wyglądał jak tropikalna, równikowa dżungla. Gałęzie drzew obwieszone wielkimi epifitami, wysokie palmy z rozłożystymi liśćmi oraz olbrzymie figowce przypominały nam lasy z Borneo i Ekwadoru. Z biura Parku szliśmy wygodny szlakiem na zboczu doliny. Drewniane pomosty i schody ułatwiały wędrówkę w gęstwinie. Niestety dotarliśmy tam po południu, a nie wiedzieć czemu Park był czynny tylko do 16-tej (brama wjazdowa zamykana była o 17-tej) więc musieliśmy się uwijać. Spędziliśmy tam tylko 1,5 godziny, trochę szkoda.

 

 

 

 

 

 

 

Kiama Blowhole

 

 

 

Kiama Blowhole podziwiana jest co roku przez ponad pół miliona turystów. Przy sprzyjających warunkach z otworu w skałach strzela 25-metrowa fontanna. Tryskający otwór usytuowany jest na skalistym cyplu w pobliżu miasteczka Kiama. Wulkaniczne skały cypla i rozbijające się o nie spienione fale są dodatkową atrakcją. Wysmukła latarnia morska dodaje miejscu uroku. Można też stąd podziwiać migrujące wieloryby ( nie w grudniu). Zadowoliliśmy się obserwacją ładnego wybrzeża.

 

 

 

 

 

 

 

Australijski Ogród Botaniczny Mt. Annan

 

 

 

 

Na terenie leżącego na obrzeżach Sydney regionu Macarthur, w pobliżu miasteczka Campbelltown znajduje się bardzo ciekawy Australian Botanic Garden Mt. Annan. Ten największy ogród botaniczny Australii jest domem dla rzadkich gatunków roślin. Można też tu spotkać egzotyczne dla nas zwierzęta. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od Stolen Generations Memorial Walk. Położona w zacisznym miejscu ścieżka-pomnik dała nam okazję do poznania historii Skradzionego Pokolenia, czyli losu tysięcy skrzywdzonych przez rząd Australii Aborygenów. Proceder trwał od końca XIX w. do lat 70-tych XX w. Władze chcąc zasymilować i ,,ucywilizować” Aborygenów siłą odbierały małe dzieci ich aborygeńskim rodzicom i powierzały je na wychowanie białym. W efekcie złamano życie tysiącom ludzi. Dorosłe ofiary eksperymentu były traktowane obco przez obie grupy i nie mogły się odnaleźć w otaczającym ich świecie. Spacerując po głównej części ogrodu widzieliśmy kilka barwnych papug i okazy ciekawych roślin. Szczególnie zainteresowała nas żywa skamieniałość- Wolemia szlachetna. Odkryte w 1994 r. drzewo jest takim jakie rosły w epoce dinozaurów, ponad 100 milionów lat temu. Dotychczas roślina znana była tylko ze skamieniałości. Miejsce odnalezienia utrzymywane jest w tajemnicy by chronić nieliczne okazy przed zakusami ludzi. Rozmnażanie w ogrodach botanicznych wespiera ratowanie gatunku.

 

 

 

 

 

 

Pur Pur Point

 

 

 

 

Ostatnią morską kąpiel w Australii zaliczyliśmy przy Pur Pur Point w pobliżu miasteczka Warilla. Sto kilometrów na południe od Sydney znajduje się kanał łączący duże jezioro z oceanem. W jego odnodze powstała przyjemna, bezpieczna laguna. Na styku laguny z głównym kanałem zamocowano siatkę chroniącą kąpiących się przed wizytami rekinów. Szeroka piaszczysta plaża i ciepła woda laguny przyciągają tu w weekendy licznych gości. W czasie naszej wizyty było pustawo i mogliśmy w pełni delektować się grudniowym ciepełkiem. Pohasaliśmy również w falach na położonej obok, szerokiej plaży nad oceanem. Z wydm obserwowaliśmy akcję gaszenia płonącego, przybrzeżnego buszu. Pomimo dużej odległości widzieliśmy co rusz wystrzeliwujące w górę płomienie. Miały chyba ok. 20 m. wysokości. Po kilkunastu minutach pojawił się śmigłowiec z podwieszonym na długiej linie zbiornikiem na wodę. Helikopter napełniał zbiornik wodą z oceanu po czym zalewał nią płomienie. Po kilku kursach pożar przygasł. W tym przypadku pożar wybuchł w przybrzeżnym, namorzynowym lesie, więc zalewanie go słoną, morską wodą nie stanowiło problemu. Lasy w głębi lądu nie są gaszone wodą oceaniczną by nie zasolić gruntu.

 

 

 

 

 

 

 

Featherdale Wildlife Park

 

 

 

 

Podczas miesięcznej podróży po Australii odwiedziliśmy sporo Parków Narodowych, lecz nie zobaczyliśmy wielu tutejszych zwierząt. Wiem z własnego doświadczenia, że powinno się chodzić po lesie w określonych porach dnia, z przewodnikiem znającym teren i zwyczaje zwierząt co i tak nie gwarantuje sukcesu. Nie znaleźliśmy na to czasu więc trudno o znaczące efekty.

Nie chcieliśmy jednak wyjeżdżać bez spotkania z kultowym misiem koala więc poszliśmy na łatwiznę i wstąpiliśmy do Featherdale Wildlife Park. Ogród zoologiczny znajduje się w dzielnicy Doonside w północno-zachodniej części Sydney. Bilet wstępu kosztuje 31 AUS. W zoo mieszka ok. 1700 zwierząt będących przedstawicielami australijskiej fauny. To chyba jedyne miejsce gdzie można dotknąć koali, jest tu ich zresztą sporo. Jest tu słonowodny krokodyl różańcowy, największy z gadów. Są emu i kazuary, psy dingo, diabły tasmańskie, kolczatki i wiele innych. Z długiej listy symbolicznych zwierząt Australii nie znaleźliśmy tylko dziobaka. Wprawdzie nie była to obserwacja zwierząt w naturze, ale w jednym miejscu, w krótkim czasie zobaczyliśmy wiele kultowych gatunków.

 

 

 

 

 

 

 

Australia nas urzekła, a miesięczny pobyt zaostrzył apetyt na jej eksplorację. Nie skusiliśmy się na ,,skakanie” po kontynencie by pobieżnie obejrzeć największe atrakcje kraju.  Mamy nadzieję na powrót i, że w przyszłości dotrzemy do innych pięknych miejsc w tym wyjątkowym, odległym kraju. Dziękujemy Wam Grażynko i Jacku za namówienie nas na przyjazd i za opiekę podczas pobytu 🙂 .

 

 

DROGI GOŚCIU

BEDZIE MI NIEZMIERNIE MIŁO JEŚLI ZECHCESZ W RAMCE PONIŻEJ SKOMENTOWAĆ  POWYŻSZĄ RELACJĘ.

DZIĘKUJĘ ZA POŚWIĘCONY CZAS

POZDRAWIAM

PIOTR

 



Dodaj komentarz

avatar
  Subscribe  
Powiadom o

Facebook