INDONEZJA – NOWA GWINEA listopad-grudzień 2013 (2015)

 

 

 

NOWA GWINEA- PAPUA

 

 

 

Nowa Gwinea jest po Grenlandii drugą co do wielkości wyspą naszego globu. Jej powierzchnia przekracza 2,5 krotnie powierzchnię Polski. Wyspę zajmują dwa kraje. We wschodniej części leży niezależne państwo Papua Nowa Gwinea, na którego terytorium w przeszłości znajdowały się kolonie należące do Wielkiej Brytanii i Niemiec. Zachodnia część należy do Indonezji, lecz do lat 60-tych ubiegłego wieku była to kolonia holenderska. Indonezyjska część wyspy to obszar prawie 1,5 większy od powierzchni Polski, a zamieszkuje go tylko ok. 4 milionów ludzi.

Naszą podróż ograniczyliśmy do części indonezyjskiej, gdyż z opisów wydawała się nam mniej dostępna dla turystów i bardziej ,,dzika”. Przygotowując się do wyjazdu mieliśmy nadzieję spotkać tam nieskażonych cywilizacją ludzi oraz podziwiać egzotyczną przyrodę i piękne krajobrazy. Nie mieliśmy szczegółowego planu, gdyż nie wiedzieliśmy ile czasu zajmie nam dotarcie do poszczególnych miejsc i ich zwiedzenie. Na wyspę dotarliśmy samolotem linii Merpati. Bilety dla dwóch osób z Jakarty do Jayapury i z powrotem kosztowały nas ok. 9mln IDR czyli ok. 750 US$ (za 1$ można było uzyskać ok. 12000 IDR).

Jayapura jest stolicą indonezyjskiej prowincji Papua i największym miastem zachodniej części Nowej Gwinei. Połowę z ponad 200 tysięcznej populacji stanowią przybysze z innych wysp Indonezji, głównie wyznawcy Islamu. Papuasi – rdzenni mieszkańcy, dzięki działalności w czasach kolonialnych licznych misjonarzy, są chrześcijanami. Tak naprawdę nie wylądowaliśmy w Jayapurze, tylko na lotnisku w Sentani, mieście położonym nad jeziorem o tej samej nazwie i oddalonym od Jayapury o ok. 30 km. Dzięki córce będącej aktywnym couchsurfem, przed wyjazdem nawiązaliśmy kontakt ze studentem, który obiecał pomóc nam na miejscu. Ray, tak miał na imię młody Papuas pochodzący z Wameny , czekał na nas na lotnisku i przez pierwsze dwa dni wsparł nas w zorganizowaniu się w Jayapurze ( miły i pomocny człowiek!, tel. Raya – 085254312751). Traktując Jayapurę jako bazę wypadową do innych zakątków Papui uznaliśmy, że najwygodniej będzie mieszkać blisko lotniska czyli w Sentani. Za hotelem w tym mieście przemawiał również fakt, że  w pobliżu zlokalizowana jest większość okolicznych atrakcji. Pierwszą noc spędziliśmy w  znalezionym na booking.com hotelu Metta Star i mimo, że nie jesteśmy bardzo wybredni, szybko z niego uciekliśmy. Przenieśliśmy się Trawellers Hotel Sentani oddalonego o 5-10 min jazdy od lotniska- www.travellerssentani.com . Mając świadomość, że w miejscach, do których planowaliśmy się wybrać, nie będziemy pławić się w luksusie, a klimat i zastane tam warunki dadzą nam w kość, uznaliśmy, że w tym eleganckim hotelu choć przez chwilę będziemy mogli zregenerować siły. Pomogły nam w tym hotelowy basen i spa. Poza sezonem ( XI,XII) płaciliśmy 900 tys. IDR ( 75$ ) za dwuosobowy pokój ze śniadaniem w formie bufetu. Bardzo pomocny okazał się hotelowy recepcjonista Rudi tel. +6281343489990.

 

 

 

 

Chcąc zwiedzać Papuę trzeba było uzyskać indonezyjską wizę ( 30-to dniowa wiza kosztuje 30$ na osobę, a wykupuje się ją na lotnisku, zaraz po wylądowaniu w Indonezji) oraz otrzymać pozwolenie na poruszanie się po wyspie, wydawane przez policję. Tak więc z pomocą Rudiego wynajęliśmy na jeden dzień samochód z kierowcą ( 600 tys. IDR za 12 godzin ) i w towarzystwie Raya pojechaliśmy na wydający wymagane pozwolenia posterunek policji w Jayapurze. W wypełnianym na miejscu wniosku należy zamieścić wszystkie miejsca które zamierza się odwiedzić i dołączyć 2 zdjęcia. Policjant wydający pozwolenie pobrał od nas niewielka opłatę. Korzystając z faktu, że dysponujemy samochodem postanowiliśmy przez resztę dnia zwiedzić okolicę i udać się do Jayapury. Jak wspomniałem do Jayapury wracaliśmy kilkukrotnie, gdyż jest tam kilka ciekawych miejsc i nie da się odwiedzić jednego dnia. Sentani stało się naszą bazą wypadową w Papui.

 

 

 

 

Jayapura i okolice

 

 

 

Malowniczo usytuowane nad Oceanem Spokojnym ( Zatoką Humboldta) miasto okalają dziesiątki porośniętych bujną roślinnością szczytów. Na najwyższym z nich Polimak Hill 256 m.n.p.m. zainstalowano na wzór słynnego „Hollywood” , wielkie litery tworzące napis Jayapura . Z tego miejsca roztacza się najpiękniejszy widok na Zatokę, na leżące w dole miasto i na okoliczne wzgórza, gorąco polecam.

 

 

 

 

Zajrzeliśmy też na targ Hamadi Market gdzie w kilku sklepikach zgromadzone są pamiątki pochodzące z wielu rejonów Papui. Można tu zobaczyć ( nawet kupić ) pięknie rzeźbione figurki i maski wykonane przez Asmatów, jedno ze słynniejszych plemion zamieszkujących południową część Nowej Gwinei. Są też niestety przedmioty wytworzone z zabitych egzotycznych zwierząt: pióropusze z rajskich ptaków, laski z głowami kazuarów i dzioborożców, gablotki z barwnymi motylami i wiele, wiele innych. Można tu nabyć kotekę (pokrowiec na penisa) wykonaną przez rzemieślników z plemienia Dani mieszkających w Dolinie Beliem i obrazki malowane na korze przez Asei zamieszkujących wyspę na pobliskim jeziorze Sentani. W jednym miejscu ,,w pigułce” mięliśmy okazję zobaczyć wyroby artystyczne wielu plemion Nowej Gwinei.

 

 

 

 

 

Warto odwiedzić Muzeum Fundacji Rockefellera w Abepurze na trasie z Sentani do Jayapury. Michael Rockefeller, syn wiceprezydenta USA, wielokrotnie odwiedzał krainę Asmatów i zgromadził pokaźną kolekcję ich rękodzieła. Swoją pasje przypłacił życiem, w 1961r. zginął  w niejasnych okolicznościach na bagnach Nowej Gwinei w wieku zaledwie 23 lat. Część zgromadzonych przez niego eksponatów rodzina pozostawiła na wyspie i można je podziwiać w tym muzeum.

 

 

 

 

 

Wybraliśmy się też na Harlem Beach uroczą plażę położoną na obrzeżach Jayapury. Z przystani, do której dojechaliśmy wynajętym samochodem, za 150 tys. IDR wynajęliśmy łódź. Niewielkie, stabilne łódki z pływakami są tu jednym z podstawowych środków trnsportu. Sternik zabrał nas na plażę przy której usytuowana jest mała laguna ze słodką wodą- rajski obrazek. Po kąpieli w ciepłym słonym morzu mogliśmy się opłukać w słodkowodnym jeziorku- przyjemny relaks. Można tam spędzić nawet cały dzień, a także zorganizować piknik, są metalowe ruszty do grilla.

 

 

 

 

 

6 km od lotniska Sentani znajduje się wzgórze na którym podczas II Wojny Światowej stacjonował ze swoim sztabem Generał Douglas Mc Artur. W tym miejscu opracowano plan inwazji na Filipiny. Fakt ten upamiętnia barwny pomnik w kształcie orderu. Ze wzgórza roztacza się wspaniały widok na jezioro i rozrzucone na nim wysepki. Widać stąd też lotnisko, którego pas startowy ,,wbija się” w wodę. Na otaczającym szczyt terenie usytuowana jest aktualnie jednostka wojskowa, więc aby dostać się do pomnika trzeba okazać paszport ( nam wystarczyło ksero) na znajdującym się przy drodze posterunku.

 

 

 

 

 

Bardzo interesującą była wycieczka łodzią po jeziorze Sentani. Na położonej na obrzeżach miasta Sentani przystani wynajęliśmy solidne kanu z silnikiem ( 200 tys IDR) i miejscowy sternik zawiózł nas na dwie wyspy.Na przystani natknęliśmy się też na grupę barwnie przebranych tubylców. Poza nami nie było żadnych turystów, więc nie sądzę by czekali tu na ,,bakszysz”.

Wokół pierwszej z wysp mieszkańcy wybudowali dziesiątki domów na palach. Domy te w większości stoją w wodzie, nieliczne częściowo spoczywają na brzegu. Ich stan świadczy o statusie właścicieli – niektóre sklecone są z byle czego ( np. blachy falistej), inne są eleganckie, wykończone rzeźbieniami.

 

 

 

 

 

Sąsiednią wyspę zamieszkują członkowie plemienia Asei słynący z unikalnych wyrobów artystycznych. Asei malują charakterystyczne rysunki na korze drzewa morwy lub figowca. Mięliśmy okazję przyjrzeć się całemu procesowi powstawania obrazków. Najpierw pani stukała drewnianą pałką dookoła konara po to by kora odłączyła się od drewna. Następnie dłutem wycięła w korze prostokąt i delikatnie ją podważając oderwała go od drewna. Kolejnym krokiem było rozbicie włókien zwilżonej wodą kory – podobnie jak ubijanie tłuczkiem kawałka mięsa na kotlet schabowy. Tak spreparowany kawałek, rozciągnięty za pomocą gwoździków na drewnianym pomoście, suszył się na słońcu. Ostatnim etapem było malowanie wymyślnych wzorów na tak przygotowanym arkuszu. Zachęceni przez sympatyczne kobiety kupiliśmy kilka obrazków uznając, że będą oryginalnym prezentem dla bliskich i ciekawa pamiątką dla nas.

 

 

 

 

 

 

Dolina Baliem

 

 

 

Najważniejszym odwiedzonym przez nas  na Nowej Gwinei miejscem była Dolina Baliem. Dostaliśmy się tam z Jayapury samolotem linii Trigana. Bilety do Wameny, największego miasta w Dolinie, kupiliśmy w jednym z licznych, położonych przy głównej ulicy Sentani biur. Wprawdzie linie Trigana mają swoją stronę www.trigana-air.com , ale nie zawsze da się kupić bilet płacąc kartą polskiego banku. Za 720 tys. IDR czyli ok. 60$ na osobę, kupiliśmy bilety w jedną stronę, gdyż nie wiedzieliśmy ile czasu tam spędzimy (co ciekawe powrotne bilety kupione w Wamenie kosztowały mniej bo 550 tys. na osobę). Samoloty linii Trigana kursują do Wameny i z powrotem trzy razy dziennie lecz często zdarza się, że loty są odwoływane ze względu na złe warunki pogodowe i  specyficzne usytuowanie miasta. Dolina długości ok. 80 km i szerokości ok. 20 km otoczona jest wysokimi górami, najwyższe szczyty mają wysokość przekraczającą 4500 m.n.p.m. (np. Tricora ma 4750 m.n.p.m.). Takie położenie Doliny Baliem spowodowało, że do dzisiaj jedynym środkiem transportu łączącym Baliem z resztą wyspy jest samolot. Świat dowiedział się o istnieniu doliny dopiero w 1938r gdy odkrył ją przelatujący nad nią samolotem Amerykanin Richard Archbold. Pierwsi biali (misjonarze) dotarli do niej dopiero w połowie lat 50-tych ubiegłego wieku. Tak więc zamieszkujący dolinę ludzie, nie mieli kontaktu z cywilizacją i żyli prawie jak w epoce kamiennej. Dolina Baliem jest chyba najłatwiej dostępnym w Papui miejscem, gdzie można zetknąć się z ludźmi, których życie i obyczaje nie odbiegają znacząco od  życia wiedzionego przez ich przodków. Niestety, dzisiaj młodzież na całym świecie lgnie do zdobyczy cywilizacji, więc zapewne za 10-20 lat zaniknie odmienność ludności z doliny. Aby uchronić od zapomnienia tę unikalna kulturę, władze  co roku, w sierpniu organizują festiwal, podczas którego przedstawiciele plemion demonstrują swoje tańce i tradycyjne obrzędy. Celem festiwali jest kultywowanie dziedzictwa oraz zintegrowanie mieszkańców (co ma ograniczyć konflikty) i oczywiście zaprezentowanie się licznym w tym czasie turystom. Dolina Baliem jest ojczyzną przedstawicieli trzech plemion: Dali, Lani i Yali. Najroślejsi i przy tym chyba najsilniejsi, są członkowie plemienia Dani i zapewne z tego powodu są najliczniejszą grupą zamieszkującą centralną część doliny. Leżącą na wysokości ok. 1600 m.n.p.m. Wamenę zamieszkuje ponad 30 tys. osób. Na lotnisku dość często lądują samoloty ( głównie cargo), ponieważ wszystkie towary dostarczane są tu drogą lotniczą. Pomimo trudności z transportem Wamena jest normalnym cywilizowanym miastem po którego ulicach poruszają się samochody i inne pojazdy. O dziwo, jest tu nawet spory ruch. Ponad dachami murowanych budynków górują kopuły meczetów wybudowanych dla przybyszów z innych części Indonezji.  Są  tu także kościoły dla rdzennych mieszkańców nawróconych przez misjonarzy. Jednak samochody, paliwo, cement, zbrojenia i prawie wszystko inne musiało tutaj przylecieć samolotem!!!

Poza zwiedzeniem miasta chcieliśmy odwiedzić też rozrzucone po wzgórzach wioski. Zwiedzanie okolicy miał nam ułatwić przewodnik. W pobliżu lotniska i hoteli kręci się wielu ,,przewodników” chętnych do poprowadzenia w góry. Wiedzieliśmy jednak, że zdanie się na przypadkową osobę grozi oszustwem lub jeszcze gorszymi konsekwencjami. Poznany w Jayapurze Ray podał nam telefon do swojego nauczyciela i renomowanego przewodnika Kosmana (tel. +62 85244727810) ten jednak nie odbierał telefonu. Z pomocą przyszedł nam Pan Adam Piotrowski ( tel. +62 81239534290), mieszkający na Bali Polak, którego biuro podróży organizuje wyjazdy do różnych zakątków Azji i Oceanii. Podczas naszej wyprawy kilkukrotnie dzwoniliśmy do niego i uzyskaliśmy pomocne informacje. Dotychczas nie mieliśmy okazji się spotkać. Bardzo dziękujemy !!! Pan Adam podał nam numer telefonu do przewodnika ( Sadrak nr +6282198822929, , sadrakasso@yahoo.com ) z którym sam chodził po tutejszych górach i który uratował mu tu ponoć życie! Sadrak jest czterdziestokilkuletnim Papuasem z plemienia Dani, żonatym ojcem dwojga dzieci. Jest też nauczycielem języka angielskiego w gimnazjum, we wsi położonej o dzień marszu od Wameny. Wraz ze swoja rodziną Sadrak mieszka w Wamenie. Najwyraźniej jego pensja nie jest zbyt wysoka bo zgodził się na czas naszego pobytu przerwać pracę w szkole i wybrać się z nami na trekking.

Wprost z lotniska wraz z oczekującym na nasz przylot Sadrakiem udaliśmy się ,,taksówką” do hotelu. Podczas pobytu na Nowej Gwinei odniosłem wrażenie, że jako biali turyści jesteśmy traktowani jak bogacze i wypada nas narazić na nadmierne wydatki. Spotkaliśmy się często z próbami naciągania i zawyżania cen. Niestety ci, od których oczekiwalibyśmy dbania o nasze interesy np. wynajęci prze nas przewodnicy, nie zawsze się w tym sprawdzają i ciągle trzeba być czujnym aby nie przpłacić. Za przejazd do hotelu wskazanym przez Sadraka samochodem zapłaciliśmy uzgodnioną wcześniej w jego obecności cenę 100 tys. Okazało się, że z lotniska do położonego w centrum miasta hotelu jest tylko 500 może 1000m. W powrotnej drodze pojechaliśmy przewożącym tubylców busikiem za 10 tys. na osobę. Podobną sytuację mięliśmy po przylocie do Sentani, samochód do hotelu z Rayem kosztował nas 100 tys. , później znając realia płaciliśmy 30 tys. W hotelu Baliem Pilamo udało nam się wynegocjować pokój o nieco wyższym standardzie, w nowszej części hotelu za cenę 550 tys ( 46$ ) za dwójkę z łazienką i ze śniadaniem.

Po załatwieniu formalności meldunkowych usiedliśmy z Sadrakiem do rozmów w celu ustalenia szczegółów (i ceny trackingu). Planowaliśmy odwiedzić wioski gdzie żyją nieskażeni cywilizacją, podobnie jak przed laty, członkowie plemion Dani, Lani i Yali . Sadrak sprowadził nas jednak na ziemię tłumacząc, że Lani w tradycyjnych strojach można zobaczyć już tylko podczas festiwalu, a żyjący zgodnie z tradycją Yali mieszkają o 7-10 dni marszu przez wysokie góry. Wyprawa do Yali jest bardzo trudna, trzeba kilkukrotnie pokonywać wzniesienia przekraczające 3 tys. m. i schodzić w dół dolin, aby przejść przez płynące tam rzeki. Sadrak stwierdził, że na wizytę u Yali trzeba poświęcić ponad 2 tygodnie chyba, że wróci się wynajętym śmigłowcem. Zweryfikowaliśmy plany i ograniczyliśmy się do wyprawy do wiosek Dani. Uzgodniliśmy, że 6-cio dniowy tracking wystarczy na dotarcie do odległych wiosek i ludzi nie naznaczonych nadmiernie cywilizacją. W odwiedzanych wioskach nikt nie zapewnia posiłków, więc żywność trzeba zabrać z sobą. Ustaliliśmy, że podczas wędrówki będą nam towarzyszyć: przewodnik ( Sadrak ) za 500 tys. , dwóch tragarzy po 100 tys. dla każdego i tragarz-kucharz za 150 tys. Podane kwoty stanowiły wynagrodzenie za dzień wyprawy. Razem z kucharzem pojechaliśmy na targ i za ok 500 tys. kupiliśmy żywność dla nas i ekipy. Zezwolenia na wyprawę w góry kosztowały niewiele. Kolejnym wydatkiem było wynajęcie terenówki, która zawiozła nas do miejsca gdzie kończyła się droga. Tam zaczynaliśmy pieszą wędrówkę, a po 6-ciu dniach samochód odebrał nas z punktu gdzie ją kończyliśmy  – 1 mln IDR w obie strony. Łatwo policzyć, że wyprawa nie była tania.

 Zanim jednak poszliśmy w góry zwiedziliśmy Wamenę i okolice. Sądzę, że wszystkie trafiające w te strony wycieczki odwiedzają oddaloną od Wameny o 30min. jazdy, słynącą z mumii, wieś Jiwika. Mieszkańcy wsi pieczołowicie przechowują, w jednej ze swoich chat, mumię mężczyzny. Według różnych wersji liczy ona od 250-ciu do 360-ciu lat. Według opiekunów jest to mumia ich przodka, słynnego wojownika, zmarłego 360 lat temu. Powiedziano nam, że mumifikacji dokonał dym z ogniska czyli , że jest to uwędzony wojownik. Za pokazanie nam wodza i za możliwość robienia zdjęć na terenie wioski zapłaciliśmy mieszkańcom 150 tys. IDR.

 

 

 

 

Wojownicy Dani są bardzo ciekawie ubrani, a raczej jak mówiła moja żona ciekawie rozebrani. Chodzą zupełnie nadzy, a ich jedynym ,,okryciem” jest koteka, czyli pokrowiec na penisa wykonany ze skorupy owocu rosnącego w dolinie drzewa. Koteka jest z jednej strony osadzona jest na penisie, a drugą podtrzymuje ,,we właściwej pozycji” przymocowany do jej czubka sznurek, którego końce wojownik obwiązuje sobie wokół bioder. Czasami mężczyźni zakładają na głowy ozdobne opaski lub pióropusze wykonane z piór kurczaków ( rudawe), z kazuarów ( czarne) albo z innych licznie w Papui występujących egzotycznych ptaków. Od święta dekorują się wkładając w nosy kły knura lub kości innych zwierząt. Ciemna skóra, ostre rysy twarzy i ten strój sprawiały, że wyglądali całkiem groźnie. Na pewno ich dziadkowie, zapewne ojcowie, a być może oni sami mieli niejednokrotnie okazję skosztować ludzkiego mięsa. Jeszcze nie tak dawno Dani byli kanibalami. Prawdopodobnie współcześnie, mimo surowego zakazu wydanego przez rząd Indonezji, też zdarzają przypadki kanibalizmu. Innym szokującym zwyczajem Dani jest samookaleczanie się na znak żałoby. Jak nam powiedział Sadrak, w kilka tygodni po śmierci bliskiego, członkowie najbliższej rodziny podczas spotkania ustalają sposób okazania żałoby. Dani okazują żałobę obcinając sobie fragment ucha lub kawałek palca, czasem uszkadzają czaszkę robiąc w niej wgłębienie. Widzieliśmy wiele okaleczonych osób, najczęściej kobiety, jedna z nich nie miała czterech palców u dłoni! ( załączone zdjęcie kobiety zrobiłem podczas trackingu w górach). Mężczyzna prezentujący mumię nie ma części palca prawej dłoni.

 

 

 

 

Klasyczna wioska Dani składa się z kilku chat zrobionych z drewna i słomy. Jest tam kilka domów kobiet, dom mężczyzn i dom spotkań. Mężczyzna Dani może mieć kilka żon, ale każda z nich powinna mieć swój dom gdzie mieszka ze swoimi dziećmi. W domu mężczyzn mieszka mąż wraz ze starszymi synami i innymi męskimi członkami klanu oraz mumia jeśli ta się do dziś ostała. Dom spotkań to kuchnia, jadalnia i przydomowa świetlica w jednym. Zajrzeliśmy również do wioski Akima gdzie widzieliśmy mumię wojownika zmarłego ponoć 380 lat temu. Ta z powodu gorszego stanu umieszczona była w szklanej gablocie.

 

 

 

 

 

W Wamenie wstąpiliśmy do trzech sklepów z pamiątkami (podobnych do tych na targu Hamadi w Jayapurze) i na targ gdzie głównie kobiety sprzedają plony z poletek rozsianych na stokach okolicznych gór.

 

 

 

 

 

Następnego dnia z samego rana ruszyliśmy w góry. Wynajętą terenówką przejechaliśmy ok. 30 km do miejsca gdzie skończyła się droga, którą można pokonać samochodem. Następnie, początkowo wąską kamienistą ścieżką, poszliśmy pieszo. Poza nami, tylko nasz przewodnik miał buty, kucharz i dwoje tragarzy przez te kilka dni chodzili boso. Przed wyjazdem naczytaliśmy się, że podczas trackingu na wysokości sięgającej 2000m bywa chłodno, więc do plecaka zgodnie z sugestiami włożyliśmy też cieplejsze rzeczy – niepotrzebnie. Zdarzało się, że podczas marszu temperatura przekraczała 40 stopni. Codziennie wieczorem padał deszcz, a im było cieplej za dnia tym wcześniej pojawiały się chmury i opady. Ścieżki, którymi szliśmy były często błotniste i śliskie więc nie wyruszaliśmy na szlak o świcie by poranne promienie słońca mogły je nieco wysuszyć.

 

 

 

 

 

 

 

 

Pierwsze dwa dni podchodziliśmy nieco pod górę, aż dotarliśmy do położonej na przełęczy malowniczej wioski. Stąd roztaczał się widok na sąsiednią dolinę. Podczas kilkudniowej wędrówki wielokrotnie zachwycały nas ,,pocztówkowe” widoki . Rozsiane po zboczach wioski z chatami o okrągłych, słomianych dachach otoczone były maleńkimi poletkami oddzielonymi od siebie murkami z kamieni. W dole wiła się rwąca rzeka Baliem. Dani żyją z rolnictwa, na swych maleńkich polach, prymitywnymi narzędziami uprawiają różne warzywa, sprzedawane potem na targu w Wamenie. Sami na co dzień jedzą wyłącznie pataty, czyli słodkie ziemniaki.

 

 

 

 

 

Największą wartość przedstawiają dla nich świnie (w języku Dani Wam to świnia czyli Wamena to Świniowo 🙂 ? ). Od dziesięcioleci jeśli nie od setek lat ilość posiadanych przez rodzinę świń była i jest do dzisiaj wyznacznikiem zamożności. Oryginalnie przyrządzany posiłek z wieprzowiny spożywa się tu tylko przy okazji ważnych wydarzeń. W wydrążonym w ziemi dole rozpala się ognisko w którym rozgrzewane są kamienie. Następnie pod stosem gorących kamieni piecze się prosiaka. Proponowano nam zorganizowanie biesiady, jednak koszt zakupu świni to 1,2 -1,8 mln IDR (100-150 $ ) czyli dość drogo. Mięliśmy już okazję jeść podobny posiłek w Nowej Zelandii więc zrezygnowaliśmy. Z trzodą chlewną wiąże się jeszcze jeden zwyczaj. Mężczyzna chcąc się ożenić musi zapłacić świniami za wybrankę serca jej rodzinie. Sadrak powiedział nam, że kilka lat temu za swoją żonę zapłacił 25 świń. W zgromadzeniu tak pokaźnej trzody pomogła mu cała jego rodzina. Ponieważ cena świni waha się od ok. 1mln za prosiaczka do 30mln IDR za dorodnego knura, to 25 świń stanowi pokaźny majątek liczony w tysiącach dolarów. Kilkukrotnie spotkaliśmy starych kawalerów, którzy nie ożenili się bo ich na to nie stać.

 

 

 

 

 

Trzeciego dnia zeszliśmy do rzeki Baliem i przez kołyszący się linowy most przeszliśmy na drugą stronę. Następnie dotarliśmy do kolejnej rzeki wpadającej do Baliem i przy nowo wybudowanym, solidnym moście zażyliśmy kojącej kąpieli. Nowy most wybudowano po tym jak zerwał się stary podczas czego zginęły trzy osoby. Stąd po 30 min marszu dotarliśmy do wioski gdzie spaliśmy.

 

 

 

 

Podczas trackingu 3 razy spaliśmy w przygotowanych dla turystów chatach (homesteyach?), a pozostałe noce spędziliśmy w izbach gdzie na co dzień spały dzieci gospodarzy. Przewodnik i tragarze spali zwykle w domu spotkań. Mimo, że spaliśmy we własnych śpiworach pożarło nas jakieś paskudztwo ( później spotkany Holender stwierdził, że to były maleńkie pajączki) i żona jeszcze po powrocie do Polski miała ropiejące ranki. Przerażone córki zmusiły nas do wizyty na Oddziale Medycyny Tropikalnej w Warszawie. Na szczęście niczego groźnego nie stwierdzono. Codzienna toaleta wyglądała różnie. W jednej ze wsi, sprytnie poprowadzono drewnianymi rynnami, wodę ze strumienia tworząc pseudo prysznic. Czasem myliśmy się zgromadzoną w dużych beczkach deszczówką. Do nabierania wody i polewania się nią służył garnek. Niekiedy kąpaliśmy się w położonych na obrzeżach wsi strumieniach. Za noclegi płaciliśmy 50- 80 tys. za dwie osoby. Dodatkowo za udostępnienie nam kuchni-jadalni i za drewno do ogniska, na którym przyrządzane były posiłki płaciliśmy ok. 50 tys. za dzień. Posiłki były znakomite. Okazało się , że w dźwiganych przez tragarzy workach były garnki, talerze, sztućce, czajnik i wiele innych przydatnych w kuchni przedmiotów. Nasz kucharz na kilku tlących się drewienkach przyrządzał cuda. Oczywiście z dnia na dzień menu ubożało wraz z malejącą wagą taszczonych bagaży. Przygotowane przez kucharza ,,wykwintne” posiłki jadł z nami tylko Sadrak. Reszta załogi zadowalała się ryżem, którego cały worek kupiliśmy przed wymarszem na targu w Wamenie. Chwilami żałowaliśmy, że trochę skąpiliśmy na targu podczas zakupów z kucharzem sądząc, że jak prawie wszyscy w Papui chce nas naciągnąć. Gdybyśmy mu  zaufali menu byłoby bardziej urozmaicone.

 

 

 

 

W jednej osadzie widzieliśmy opuszczoną misję, ponoć misjonarz zagląda tu raz na kilka lat. W kilku wsiach odwiedziliśmy szkoły (również tę w której uczy Sedrak) wokół których biegały roześmiane, chyba wiecznie zakatarzone dzieci. W jednej z osad natknęliśmy się na drzewo z owocami z których wyrabia się koteki. Widzieliśmy też maleńkie plantacje kawy. Jej ziarna suszono na słońcu. Pośród wielu warzyw Dani uprawiają też imbir i chili.

 

 

 

 

Im bardziej oddalaliśmy się od Wameny tym częściej na szlaku spotykaliśmy ,,tradycyjnie rozebranych‘’ mężczyzn.

 

 

 

 

W najodleglejszej wsi krzątało się ich kilku i po konsultacjach z przewodnikiem udało nam się ich nakłonić do zorganizowania pokazu. Podczas trzech godzin występów 5-ciu mężczyzn i 5 kobiet pokazało nam różne tańce i sceny np. zgodnego z tradycją porwania kobiety z innej wioski. Widzieliśmy też jak rozpala się ogień bez użycia zapałek czy zapalniczki. Tak ,,artyści’’ jak i my bawiliśmy się świetnie. Ta pouczająca i miła dla oka i obiektywu zabawa kosztowała nas po 100 tys. dla występującej osoby czyli 1 mln IDR ( ok. 85 $ ) Nie było to mało ale w tym przypadku mięliśmy jak to mawia mój kolega ,, satysfakcję z dobrze wydanego pieniądza” .

 

 

 

 

Wracaliśmy bardziej uczęszczanym szlakiem, po drugiej stronie rzeki Baliem. Tą trasę przemierzają tubylcy w drodze do i z Wameny niosący różnorakie towary (to tu jedyny sposób transportu). Spotkaliśmy członków plemienia Yali, niestety w cywilizowanych strojach. Tym razem na druga stronę rzeki przeszliśmy solidnym betonowo-stalowym mostem. W pobliżu mostu czekała na nas terenówka którą wróciliśmy do hotelu. Poza, dającym się we znaki upałem, wyprawa nie była trudna. Codzienne wędrówki nie trwały dłużej niż 6 godzin. Sadzę, że gnający dwudziestolatkowie pokonaliby ją w 4 dni. Idąc szybciej ponieśliby mniejsze koszty lecz mieliby mniej czasu na rozkoszowanie się tą unikalną krainą. 

 

 

 

 

Informacje zdobyte podczas wędrówki spowodowały, że po powrocie dokładniej przyjrzeliśmy się hotelowej restauracji. Przy jednej ze ścian stał okazały barek gdzie na półkach kusiło kilkanaście butelek markowych trunków. Barman potwierdził nasze podejrzenia informując nas, że butelki to tylko dekoracja, gdyż w całej Dolinie Baliem obowiązuje zakaz sprzedaży alkoholu . Przyczyniło się do tego częste (po spożyciu) wszczynanie przez krewkich tubylców awantur i bójek, czasem kończących się zabójstwem. Żartowaliśmy, że po wypiciu biesiadnicy przypominali sobie, że dziadek jednego zjadł dziadka drugiego i żądza odwetu doprowadzała do tragedii. Powrót do Jayapury nie obył się bez niespodzianek. Okazało się, że ostatni lot poprzedniego dnia był odwołany i ,,naszym” samolotem polecą pasażerowie z wczoraj, a my polecimy kolejnym jeśli go nie odwołają. Czekaliśmy więc pod wiatą będącą tu halą odlotów mając nadzieje, że dzisiaj dotrzemy do Jayapury. Fajne było to , że podczas oczekiwania na samolot można było połazić po płycie lotniska ( nie do pomyślenia w Europie ) i przyjrzeć się panującemu na nim rozgardiaszowi. Gdy odrzutowiec kołował na pas startowy poproszono mnie bym się nieznacznie odsunął choć byłem tylko 20 m od niego. Po ok. 2 godzinach szczęśliwie wystartowaliśmy.

 

 

 

 

 

 

Merauke i Park Narodowy Wasur

 

 

Po dwudniowym odpoczynku w Sentani połączonym ze zwiedzaniem kolejnych tutejszych atrakcji, udaliśmy się na południe wyspy. Tym razem samolotem linii Sriwijyja (www.sriwijayaair.co.id/welcome.php ) polecieliśmy do Merauke. Bilety (ponownie w jedną stronę) znów kupiliśmy w jednym z biur w Sentani ( ok. 450 tys.IDR na osobę do Merauke – Sriwijaya Airlines , powrotne kupione w Merauke ok 380 tys. IDR na os.- Merpati ).

Założone na początku XXw przez Holendrów miasto jest do dzisiaj najbardziej chrześcijańskim ośrodkiem w Papui. Na obrzeżach lotniska przywitał nas wielki pomnik Chrystusa stąpającego po kuli ziemskiej, na której widoczna była Nowa Gwinea i inne wyspy Indonezji ( prawie jak w Rio ). Leżące nad Morzem Arafura 50-cio tysięczne Merauke oddalone jest tylko 200 km od Australii. Starsi mieszkańcy do dzisiaj z sentymentem wspominają czasy kolonii holenderskiej i często władają także tym językiem . Powodem wizyty w tym regionie była chęć odwiedzenia przez nas Parku Narodowego Wasur opisywanego jako Serengeti Nowej Gwinei. Liczyliśmy na spotkanie z licznymi egzotycznymi zwierzętami. Występują tu 3 gatunki endemicznych kangurów, wiele gatunków papug, kazuary i przede wszystkim rajskie ptaki pośród których, chyba najpiękniejszy tutaj Greater bird-of-paradise (cudowronka wielka). Kilka dni wcześniej zadzwoniłem do polecanego w internecie przewodnika Bony’ego Kondahon’a ( tel. +62 81344583646). Bony zapewnił mnie, że choć była to druga połowa listopada, pora deszczowa nie dała się jeszcze we znaki i Park Narodowy nie będzie zalany wodą, więc z jego pomocą możemy się tam wybrać . Po wylądowaniu czekający na lotnisku Bony i kierowca wynajętego dla nas za 50 tys. na godzinę ( przy rozliczeniu kierowca próbował naciągnąć nas na ilość godzin ) samochodu zawieźli nas do biura Parku Wasur gdzie za opłatą 280 tys. uzyskaliśmy zezwolenie na wstęp dla dwojga i zgodę na fotografowanie i filmowanie. Potem pojechaliśmy do wybranego przez Bony’ego hotelu. Okazało się, ze wybudowany w stylu kolonialnym, być może jeszcze przez Holendrów hotel dysponuje pokojami za 385 tys. za dobę, a my zobaczyliśmy na lotnisku reklamę najlepszego tu Swiss-Bellhotelu ( jest na booking.com), gdzie proponowano pokój za 520 tys. Wiedząc, że po powrocie z Wasur możemy być wykończeni i rządni odpoczynku w klimatyzowany pokoju z łazienką, poprosiliśmy o zawiezienie nas do Swiss. Na miejscu okazało się, że reklamowa oferta dotyczy tylko mieszkańców Papui, a dla nas promocyjna, posezonowa cena wynosi 650 tys. IDR ( 54 $ ) . Po zakwaterowaniu usiedliśmy z Bony’m do ustalenia szczegółów i negocjacji. Bony zaproponował, że wynajęty terenowy ( inny nie dojedzie ) samochód zawiezie nas w głąb Parku do wsi Rawa Biru. Tam w okolicznym buszu z miejscowym przewodnikiem poszukamy zwierząt. Będziemy też wypatrywać ptaków pływając łodziami po jeziorze Rawa Biru, nad którym leży wieś . Następnie częściowo łodziami częściowo pieszo dotrzemy do kolejnej wsi Yanggandur gdzie również ,,zapolujemy” na zwierzaki. Po 3 dniach od rozpoczęcia wyprawy, do wsi Yanggandur przyjedzie po nas samochód, którym wrócimy do Mareuke. Proponowane koszty to: 500 tys. IDR dziennie dla przewodnika Bony’ ego , 150 tys. dla miejscowego przewodnika, po 100 tys. dla dwóch tragarzy którzy będą również wiosłowali na łodziach. Na jedzenie które weźmiemy ze sobą i na upominki dla mieszkańców wiosek mieliśmy przeznaczyć 300 tys. Proponowane stawki przypominały te z Baliem więc na nie przystaliśmy. Nasz sprzeciw wywołała cena za zawiezienie nas i odebranie terenówką, zdaniem Bony’ego 3 mln IDR ( 250$) ! Samochód miał przejechać ok 60 km w jedną stronę, a paliwo na stacji kosztowało 6500 IDR za litr. Przyjmując spalanie 12 l/100km i czterokrotne pokonanie 60-ciu km koszt paliwa nie przekroczyłby 200-tu tys. IDR więc skąd 3 mln ? Niestety z trącającym mafią naciąganiem turystów przez właścicieli środków transportu spotkaliśmy się w Papui wielokrotnie i czasem było to barierą nie do pokonania. Ostatecznie ustaliliśmy z Bony’m, że rano ruszamy ( daliśmy mu nawet 300 tys. na zakup prowiantu) ma tylko znaleźć auto za 1,5 – 2 mln i umówiliśmy się na telefon wieczorem.

Krótko po rozstaniu z przewodnikiem w hotelowej kawiarni zaczepił nas sympatyczny Holender, który zapytał nas o powód wizyty w Mareuke. Okazało się iż mimo, że jest tu często nigdy nie spotkał turystów. Marc Argeloo okazał się być pisarzem, autorem książki o Papui i działającym w WWF przedsiębiorcą, spędzającym w Indonezji kilka miesięcy w roku. Potwierdził nasze zastrzeżenia dotyczące wynajmu pojazdu, sam płacił tu 500 tys. IDR za pojazd z kierowcą do dyspozycji prze cały dzień. Po krótkiej rozmowie przez telefon Marc zaproponował nam abyśmy pojechali z nim na rodzinną imprezę do jego przyjaciół gdzie właśnie nas zaproszono. W domu pamiętającym jeszcze czasy Holendrów mieszkała mówiąca po holendersku starsza pani, matka dziesięciorga dzieci i całej armii wnucząt. Raz na jakiś czas spotykają się tu całą rodziną przy muzyce i sutym posiłku. Właśnie na takie spotkanie trafiliśmy. Niestety na imprezę nie zabrałem aparatu. Jedna z córek gospodyni, przyjaciółka Marca również aktywistka WWF pracowała w Parku Wasur. Gdy z pomocą Marca przedstawiliśmy jej nasze uzgodnione z Bony’m plany mocno się zdziwiła. Powiedziała, że w niedzielę tzn jutro Park będzie nieczynny, że most na drodze do Rawa Biru jest zarwany więc trudno tam dojechać, że w Parku jest jeszcze sucho więc do Yanggandur dojdzie się pieszo i , że jej brat może zawieźć nas tam dużo taniej. Ponadto oboje z Markiem stwierdzili, że przewodnik z Mareuke nie będzie nam potrzebny, wystarczy przecież poprosić jakiegoś znającego busz mieszkańca wioski i ten oprowadzi nas po lesie pokazując zwierzęta. Moje wątpliwości związane z nieznajomością bahasa indonesia ( języka indonezyjskiego) i lokalnych języków Marc rozwiał słowami ,,Piotr dacie radę ‘’ Pełni obaw uznaliśmy z żoną, że ,,raz się żyje’’ i zadzwoniłem do Bony’ego z podziękowaniem za współpracę. Kierowca Eduard ( tel. +6281248634783) który miał nas w poniedziałek zawieźć do Parku też nie znał angielskiego. Ustaliliśmy więc , że w niedzielę rano przed odlotem Marka na Sumatrę spotkamy się w trójkę i Marc przetłumaczy kierowcy czego oczekujemy po wizycie w Wasur, a ten po przywiezieniu nas do wioski wyjaśni wszystko tubylcom ( karkołomne ). Po porannym spotkaniu z Markiem i Eduardo i ustaleniu szczegółów wyjazdu do Wasur (za kurs do Parku i z powrotem uzgodniliśmy cenę 1,5 mln IDR) , wybraliśmy się na zwiedzanie Merauke. W tym celu pożyczyliśmy  od recepcjonisty skuter za 100 tys. IDR . Pojechaliśmy na bardzo szeroką z powodu odpływu plażę. W kilku miejscach leżały na piasku kolorowe łodzie miejscowych rybaków. Bliżej wody piasek zamieniał się w zapadający się pod stopami muł w którym żerowały ptaki. Kilku rybaków z sieciami niczym czaple brodziło w wodzie, w poszukiwaniu skorupiaków. Błotnisty brzeg nie zachęcał do kąpieli więc ukryliśmy się w cieniu jednej z łodzi i obserwowaliśmy sielskie widoki. Ponad 40-to stopniowy upał uświadamiał nam co nas czeka w Parku. Zajrzeliśmy też do dwóch okazałych kościołów, przy jednym z nich stał już żłóbek. W niedzielne popołudnie życie w mieście toczyło się dość leniwie.

 

 

 

 

 

 

 W przyhotelowym ogrodzie wypatrzyłem wygrzewające się na słońcu, duże zielone żaby drzewne i błyskawicznie biegającą tylko na dwóch tylnych nogach jaszczurkę. 

 

 

 

 

 

Następnego ranka z godzinnym opóźnieniem ( to tu ponoć normalne) pojawił się Eduardo. Moja błyskotliwa żona podpowiedziała aby porozmawiać z nim za pośrednictwem recepcjonisty i po dograniu ostatnich szczegółów wyjechaliśmy z hotelu. Najpierw podjechaliśmy do biura WWF gdzie dosiadła się do nas młoda kobieta mająca nam pomóc w znalezieniu zakwaterowania i przewodnika. Następnie pojechaliśmy na targ na zakupy aby kupić podarki dla mieszkańców wiosek ( tak postąpiliśmy odwiedzając Himba w Namibii ). Za namową Eduardo i dziewczyny kupiliśmy za 240 tys. IDR 3 kg ryżu i betel, bardzo popularną tutaj używkę. Po ok. 1,5 h dotarliśmy do wsi Yanggandur. Wcześniej przy wjeździe do Parku Narodowego Wasur okazaliśmy zezwolenia na wstęp. Poruszając się po Papui trzeba informować miejscową policję o swoim przybyciu w nowe miejsce. Zatrzymując się w hotelu wyręczy nas w tym jego personel. Jednak gdy śpimy gdzie indziej należy zaraz po dotarciu na miejsce, zgłosić się na posterunek i tam okazać paszport i wszelkie zezwolenia ( wiza, zezwolenie na pobyt w Papui uzyskane w Jayapurze ). W Papui jest czasem niespokojnie. Papuasi dążą do zwiększenia suwerenności swojej prowincji, a nawet do niepodległości na co oczywiście nie zgadza się rząd Indonezji. Zdarzają się protesty i zamieszki podczas których niestety czasami giną ludzie ( w 1998 r. na Wyspie Biak zginęło podobno ok. 100 Papuasów ). Sądzę, że to jest przyczyna dla której władze chcą wiedzieć gdzie przebywają i co robią obcokrajowcy. Tak więc wjeżdżając do wioski skierowaliśmy się na posterunek policji. Oprócz mundurowych były tam oswojone papugi. Policjanci powiedzieli nam, że w jednym z domów mieszka znający indonezyjski naukowiec z Australii i tam pojechaliśmy. Na miejscu uzgodniliśmy z Eduardo, że tu nas zostawi i przyjedzie po nas do wsi Rawa Biru za 3 dni . W Wasur nie ma zasięgu i nie działają telefony zatem po jego odjeździe nie moglibyśmy się z nim skontaktować. Australijczyk Mat (Mateusz) był młodym językoznawcą badającym języki miejscowej ludności. Rdzenni mieszkańcy Nowej Gwinei posługują się ok. 300-toma językami, z których większość zanika. Wiele uczelni, gównie z pobliskiej Australii organizuje ekspedycje mające za zadanie poznanie i uchronienie ich przed zapomnieniem i tak Mateusz miał tu spędzić pół roku. Obecność Mata ułatwiła nam komunikację. Wręczyliśmy gospodarzom upominki i poznaliśmy naszego nowego przewodnika imieniem Vitalis. Jego ciemna cera, surowy wyraz twarzy i gęsta broda sprawiały, że przypominał nam Rozbójnika Rumcajsa. Zwierzęta są najaktywniejsze rano i wieczorem zatem nie chcąc tracić czasu poszliśmy z Vitalisem do lasu. Nie byliśmy jeszcze w Australii więc pierwszy raz widzieliśmy tego typu busz. Duże wrażenie wywarły na nas wysokie eukaliptusy. Drzewa zrzucały korę jak liniejący wąż.  Były tu też dziesiątki okazałych termitier. Tutejsze termitiery wyglądają nieco inaczej niż afrykańskie, a ich wysokość dochodzi do 5 m. Poprosiliśmy przewodnika o zrobienie nam zdjęcia na tle jednej z nich i okazało się, że Vitalis pierwszy raz w życiu trzymał w ręku aparat ! Podczas 5-cio godzinnego spaceru po buszu widzieliśmy zaledwie kilka ptaków- stadko papug, zimorodka i dwa podobne do naszych srok. Dotarliśmy na skraj rozległego bagniska z kwitnącymi roślinkami, wyglądało uroczo ale wodnych ptaków nie było.

 

 

 

 

 

Po powrocie do wioski nie zrażając się słabym efektem pierwszego spaceru umówiłem się z Vitalisem na ponowny wymarsz o 5.30 rano następnego dnia. Gospodyni zaproponowała nam abyśmy spali obok Mata, na podłodze w korytarzu drewnianego domu. Zdecydowaliśmy się spać w naszym namiociku, który rozbiliśmy obok domu. Łazienka mieściła się w skleconej z blachy falistej komórce gdzie w dużej beczce zgromadzona była deszczówka (tak jak gdzieniegdzie w Dolinie Baliem) . Poranna wycieczka do lasu trwała ok 6 godzin. Na zwierzęta natknęliśmy się dopiero w gęstej dżungli. Niestety otaczająca nas tam gęstwina nie pozwalała na swobodną obserwację. Słyszałem żerującego kilka metrów ode mnie kangura ale widziałem tylko przez chwile jego grzbiet. Słyszałem w pobliżu śpiew kakadu i rajskich ptaków. Przez dwie godziny chodziliśmy wkoło podążając za śpiewem ptaków ale gęste liście skutecznie ograniczały widocznośc i nie zobaczyłem samca cudowronki w całej okazałości, a tym bardziej nie zrobiłem mu zdjęcia. Pocieszeniem były napotkane przez nas ciekawe rośliny. Spodobał mi się ananas dziko rosnący na termitierze. Zmęczony upałem i wilgotnością, rozczarowany mizernymi efektami wróciłem z Vitalisem do żony czekającej na nas w wiosce. Okazało się, że obecnośc białej kobiety była dla mieszkańców wsi sensacją i wielu z nich przyszło aby się jej przyjrzeć.

 

 

 

 

Po pożegnaniu gospodarzy wczesnym popołudniem wyruszyliśmy do wioski Rawa Biru. Nasze plecaki pojechały okrężną drogą skuterkami. Powiedziano nam, że będzie to 10-cio kilometrowy spacer przez las. Miałem nadzieję, że tym razem natkniemy się na ciekawe okazy zwierząt. Szacowałem, że marsz potrwa nie dłużej niż 4 godz. i , że dotrzemy do celu przed zmrokiem. Poza Witalisem towarzyszyli nam Mat i dwie dziewczyny chcące przy okazji odwiedzić znajomych. Poruszaliśmy się nieco szybciej niż planowałem bo znów nie było zwierząt przy których można by przystanąć. Na dodatek trudno było znaleźć miejsce na odpoczynek bo gdy tylko usiedliśmy atakowały nas wszechobecne agresywne mrówki. Mimo takiego tempa zapytany o odległość do celu po 2,5 godz marszu Witalis powiedział, że jeszcze daleko. Trochę mnie to zdziwiło. Zaczęło się już ściemniać, a na dodatek teren stał się podmokły i czasem musieliśmy iść po kostki w wodzie. Na miejsce dotarliśmy po 22-giej ale oczywiście zamiast na kwaterę najpierw musieliśmy pójść na policję aby zgłosić swoje przybycie. Na posterunku dowiedzieliśmy się, że wsie dzieli odległość 17 km! Okazało się, że Vitalis nie zna pojęcia kilometr i dlatego trasa się tak ,,wydłużyła”. Tym razem spaliśmy w pokoju dzieci na zbitym z desek łóżku. Następnego dnia rano właściciel czółna zabrał nas na wyprawę po jeziorze Rawa Biru i jego dopływach. Podczas 4 godzinnej wycieczki znowu nie spotkaliśmy żadnych zwierząt – prawdopodobnie z powodu upału.Byliśmy już mocno zmęczeni i zniechęceni.

 

 

 

 

Wracając znad jeziora napotkaliśmy przy sklepiku wysiadającą z terenówki ekipę telewizyjną z Japonii. Okazało się, że przyjechali tu na kilka dni aby sfilmować rajskie ptaki 🙂 Zapytaliśmy kierowcę ich samochodu czy czasem nie wraca dzisiaj do miasta i czy by nas nie zabrał. Nasz kierowca miał po nas przyjechać dopiero następnego dnia a my mięliśmy już dość pobytu w Parku Wasur. Samochód filmowców zostawał ale okazało się, że we wsi jest aktualnie jeden samochód który po południu pojedzie do Mareuke, a jego kierowca zgodził się nas zabrać. Czekając na transport obeszliśmy wioskę i pożegnaliśmy się z jej mieszkańcami. Przypadła nam do gustu rodzina albinosów. Starszy mężczyzna będący głową rodu mówił po angielsku i twierdził, ze był w Australii. Podobne do siebie domy wybudowano z pomocą rządu. Na terenie wsi jest agregat prądotwórczy załączany na 2-3 godziny codziennie wieczorem. Tak więc zamożniejsi mieszkańcy mogą korzystać ze zdobyczy cywilizacji. Na załączonych zdjęciach: lokalna używka do żucia – betel, wnętrze domu czyli kuchnia i ,,salon” w jednym- bez podłogi, jedna z sypialni gdzie spał Mateusz, za grupą dzieci sklecona z blachy łazienka i inne.

 

 

 

 

  Do Merauke jechaliśmy na odkrytej pace poupychani jak śledzie. Trzech mężczyzn stało cała drogę ( 60 km) . W pojeździe wielkości żuka jechało ponad 30 osób – niezapomniana podróż. Matusz powiedział nam, że mieszkańcy wsi są biedni – 10 $ to kwota która pozwala całej rodzinie przeżyć przez tydzień. Nie targowaliśmy się więc tam wielce. Za nocleg z proponowanym posiłkiem płaciliśmy 150 tys. IDR, jedliśmy jednak swój prowiant, tylko grzecznościowo kosztując serwowane nam potrawy . Witalisowi za dwie wycieczki do lasu i przemarsz między wioskami zapłaciliśmy 180 tys. IDR. Dość drogi był rejs czółnem po jeziorze Rawa Biru – 300 tys. IDR. Transport ze wsi Rawa Biru do Mareuke w towarzystwie ponad 30 osób kosztował nas 300 tys. za 2 osoby.

Mała liczba zwierząt w tutejszym Serengeti spowodowana jest przetrzebieniem ich przez miejscową ludność i kłusowników. Dopóki miejscowi polowali aby mieć co włożyć do garnka nie było problemu. Gdy zaczęli zabijać dla zysku, by podnieść swój standard życia, populacja zwierząt zmalała. WWF nakłania mieszkańców do zmian. Źródłem dochodu ma być dla nich pozyskiwany olejek eukaliptusowy i dotacje za ochronę zwierząt, a w przyszłości również turystyka. Trzymamy kciuki 🙂 . Z Mereuke zadzwoniłem do Eduardo i odwołałem jego przyjazd po nas do Rawa Biru.

 

 

 

 

Nimbokrang i Pak Jamil

 

 

Marc Angelo powiedział mi, że świetnym miejscem na podglądanie ptaków jest wieś Nimbokrang w pobliżu Jayapury i że przewodnikiem tam jest Pak Jamil. W rozmowie telefonicznej Jamil zapewnił mnie, że na pewno zobaczę tam wiele ptaków. Skuszony tą obietnicą zdecydowałem się do niego wybrać. Nie miałem zbyt wiele czasu bo następnym, zaplanowanym przez nas wcześniej, etapem podróży była wyspa Biak, a przebukowanie wcześniej kupionych biletów byłoby zbyt drogie. Mogłem tam spędzic tylko jeden pełny dzień. Po przylocie do Sentani skorzystaliśmy w hotelu z dobrodziejstw cywilizacji (basen, masaż itp.) i po południu wyruszyłem do Jamila. Żona miała dość dżungli więc została w hotelu. Do Paka Jamila zawiózł mnie jego zięć. Towarzyszyła nam jego dwójka dzieci zatem przy okazji mojej wizyty dzieci mogły odwiedzić dziadków. Jamil mieszka we wsi Nimbokrang oddalonej od Jayapury o ponad 80 km. Wybudował murowany dom z pokojami dla turystów. Dzienny koszt pobytu wynosił 700 tys. IDR. Cena obejmowała zakwaterowanie w skromnie urządzonym pokoju, pełne, bardzo smaczne wyżywienie i opiekę przewodnika podczas dwóch wypadów do lasu dziennie. Na miejscu zastałem małżeństwo starszych Szwedów. Oboje od wielu lat podróżują wyłącznie po to, by podglądać i fotografować ptaki. Od nich dowiedziałem się, że nasz gospodarz jest znanym na całym świecie znawcą egzotycznych ptaków i ich zwyczajów i, że trafiają tu pasjonaci z całego globu. W Indonezji Pak to nie imię tylko tytuł mający wyrazic szacunek do osoby. Jamil jest weterynarzem, ma ponad 60 lat choć na tyle nie wygląda, mówi trochę po angielsku, nie korzysta z internetu więc skontaktować się z nim można wyłącznie przez telefon (+62 85254332796). Wieczorem przy kolacji Jamil przedstawił nam plan kolejnego dnia zaznaczając jakie ptaki i o której powinniśmy zobaczyć. O 4-tej rano zjedliśmy lekkie śniadanie i poszliśmy do pobliskiego lasu. Podczas 6-cio godzinnego spaceru zobaczyliśmy kilkanaście gatunków egzotycznych ptaków. Często były to gatunki endemiczne, czyli występujące wyłącznie na tym terenie. Byłem rozentuzjazmowany jak dziecko. Ten jednodniowy wypad zrekompensował mi niepowodzenia z Parku Wasur. Po obiedzie Jamil pokazał nam ptaki w pobliżu jego ogrodu i znów byłem w szoku. Ta wyprawa uświadomiła mi jak ważny jest przewodnik, który zna świetnie zwyczaje i miejsca przebywania zwierząt. Jamil wiedział, że o określonej godzinie na konkretnej, nie zasłoniętej przez liście gałęzi usiądzie, zacznie tańczyć i śpiewac barwny samiec chcący zwabić w ten sposób samicę. Dzięki niemu poczułem się jak członek ekipy filmowej Natonale Geografic podczas pracy. Szwedzi zostali w Nimobokrang na 5 dni, a ja niestety musiałem z zięciem i wnukami Jamila jechać do Jayapury. Obiecałem sobie, że kiedyś tu wrócę.

(Na załączonych zdjęciach są ptaki których polskich nazw nie znam, tłumaczę więc nazwy angielskie. Są to: dwunastoprzewodwy rajski ptak, dzioborożec samica i samiec, papużki pigmejowe, samica endemicznej papugi (samiec jest zielony), sowa o żabim dziobie i endemiczne gołębie.)

 

 

 

 

 

Tak też się stało. W grudniu 2015 roku przyleciałem do Jamila na 6 dni. Żona została na Bali, a ja liniami Garuda Indonesia poleciałem z Danpasar do Jayapury. Niby to krajowy lot a jednak trwał 6 godzin – Indonezja to rozległy kraj. Na lotnisku czekał na mnie współpracownik Jamila, mówiący po angielsku Papuas Alex i z nim pojechałem do Nimbukrang. Tym razem płaciłem 900 tys. IDR dziennie. Cena obejmowała wszystko, czyli: zakwaterowanie w skromnym pokoju z moskitierą, wentylatorem i dostępem do łazienki, pełne wyżywienie i dwie wycieczki do buszu z przewodnikiem dziennie.  Do lasu jeździliśmy samochodem lub motocyklem odwiedzając zakątki oddalone nawet o 20-30 km od domu. Żona Jamila świetnie gotuje więc po wyczerpujących wycieczkach z przyjemnością pałaszowaliśmy przyrządzone przez nią potrawy. Przyznam, że podglądanie egzotycznych ptaków to zajęcie dla pasjonatów. Wstawaliśmy przed 4-ta rano by dotrzeć do ptaków przed wschodem słońca – wówczas są najaktywniejsze. Był to początek pory deszczowej zatem często brodziliśmy po kostki w wodzie. Trzeciego dnia Jamil kupił dla mnie kalosze 🙂 . Wysoka temperatura, wilgotność i wszechobecne komary też dawały się we znaki. Po dwóch dniach zadzwoniłem do żony i wspomniałem, że chyba już jestem na to za stary. Jednak możliwość zobaczenia bajecznie kolorowych rajskich ptaków i innych występujacych tam gatunków rekompensowała wysiłek i mobilizowała mnie do dalszej eksploracji buszu. Tym razem podczas większości wycieczek towarzyszył mi Alex. Jamil jest już po 60-tce i  wyuczony przez niego przewodnik często wyręcza go w wyprawach. W wielu odwiedzonych przez nas miejscach przewodnicy zawczasu przygotowali punkty obserwacyjne, dzięki czemu można było z niewielkiej odległości obserwować płochliwe zwierzęta. Nowa Gwinea to jedno z nielicznych miejsc gdzie występuja rajskie ptaki, a Pak Jamil zna na wylot okoliczne lasy i wie gdzie i o której można je zobaczyć.  Niestety wysoka wilgotność powodowała zaparowywanie obiektywu, więc niektóre zdjęcia nie oddają piękna ptaków. Nie wchodziłem też na drzewa zatem niektóre zdjęcia prezentują ptaki od dołu. Jak wspomniałem Jamil jest znany w środowisku  podglądaczy ptaków. Z jego doświadczenia korzystały ekipy telewizyjne wielu renomowanych stacji. Zdarza się, ze w jednym czasie gościu u niego po kilkanaście osób, a jednak do grudnia 2015 byłem pierwszym Polakiem który do niego trafił. Być może jestem  dotychczas jedynym Polakiem mającym możliwość obserwacji tych ,,latających klejnotów”.

(Na zdjęciach : różne gołębie, zimorodek, papużki tęczowe, zielony samiec papugi i rajskie ptaki- królewski, wspaniały i pomniejszy.)

 

 

 

 

 

 

 

 

 BIAK

 

 

 

 

Wyspa Biak położona jest tuż pod równikiem w pobliżu północno-zachodnich wybrzeży Nowej Gwinei. Wybraliśmy się na nią głównie po to by na zakończenie 6-cio tygodniowej wyprawy posnukerowac na rafie w ciepłym morzu. Najsłynniejszym miejscem do nurkowania i snukerowania w pobliżu Nowej Gwinei jest archipelag Raja Ampat. Dowiedzieliśmy się jednak, że ceny zakwaterowania ale i przede wszystkim wynajmu łodzi dowożących na rafę są tam kosmiczne. Wybraliśmy więc dużo tańszą i podobno nieustępującą pięknem rafę w pobliżu Biak. Zamieszkaliśmy w hotelu położonym ok. 200 m. od lotniska w mieście Biak ( klimatyzowana dwójka z łazienką i śniadaniem 650 tys. IDR za dobę). Zabudowania Biak Aerotel Irian ( +62 98121939) pamiętają czasy kolonialne. Nie ma plaży ale jest ładny ogród i basen. Do centrum miasta można dostac się za 2-3 tys. IDR na osobę często kursującymi tam busikami. Ponieważ nasz pobyt w Indonezji przekraczał 30 dni musieliśmy wstąpic do biura imigracyjnego w celu przedłużenia wiz- drożej niż za pierwsze 30 dni kupione na lotnisku. Centralnym punktem miasta jest targ położony w pobliżu portu rybackiego. Zagailiśmy tam grupkę młodych mężczyzn i od jednego z nich pożyczyliśmy na cały dzień skuter -100 tys. IDR. Zwiedzając okolice szukaliśmy też miejsca zakwaterowania, gdzie moglibyśmy korzystac z uroków piaszczystej plaży, graniczącej z barwną rafą.

We wsi Bosnik wstąpiliśmy na targ gdzie mieszkańcy okolicznych wysp sprzedają wyroby z surowców pozyskanych w morzu i oczywiście różnorakie owoce morza. Kilka kilometrów dalej położona na uboczu zagospodarowana plaża okazała się pozostałością po luksusowym hotelu. Nieuczciwe zarządzanie doprowadziło do jego bankructwa, a okoliczni mieszkańcy doszczętnie go rozebrali.

 

 

 

 

12 km od Miasta Biak znajduje się ogród z wieloma odmianami storczyków. Niestety w grudniu kwitły nieliczne. Za to mogliśmy tu podziwiać dziesiątki gatunków egzotycznych ptaków: czarną kakadu, kazuary, rajskiego ptaka parasol i wiele innych. Pośród licznych piaszczystych plaż nie znaleźliśmy takiej gdzie byłaby rafa i gdzie moglibyśmy zamieszkać, więc przedłużyliśmy pobyt w dotychczasowym hotelu.

 

 

 

 

Podczas zwiedzania wyspy widzieliśmy kilka kościołów.Odwiedziliśmy też targowisko. W jednej z osad natknęliśmy się na kolejkę po wodę  i na grupę roześmianych dzieciaków.

 

 

 

 

Okazało się, że aby podziwiać rafę trzeba popłynąć na okoliczne wysepki. Za kilkugodzinną wycieczkę organizatorzy życzą sobie 150 $ i więcej. Mieliśmy jednak dużo szczęścia. W hotelowej restauracji zaczepił nas niebudzący swym wyglądem zaufania Papuas. Mateusz zapewniał nas, że z jego wujkiem rybakiem, właścicielem łodzi możemy bezpiecznie dotrzeć na rafę za dużo niższą cenę. Zaryzykowaliśmy i wytargowawszy cenę wycieczki na 50 $ ( 600 tys. ) popłynęliśmy z nimi na małą wysepkę oddalona od Biaki o ok. 45 min. Na tę samą plażę przybili inną łodzią dwaj turyści z Holandii. Za taką samą wycieczkę, trochę ładniejszą od naszej łódką zapłacili 150$  :).

 

 

 

 

 

Wyspa Rani

 

 

 

Mateusz się sprawdził, więc z większym zaufaniem słuchaliśmy jego propozycji. Czterdziestoletni Papuas był kawalerem bo nie miał 25-ciu świń na ożenek. Nasz przewodnik twierdził, że kilka razy do roku zabiera turystów na wysepkę Rani gdzie są przepiękne koralowce. Rani położona jest w pobliżu zachodniego wybrzeża wyspy Biak. Dotarcie tam wynajętą łodzią zajmuje 3-4 godziny i jak nam powiedział Mateusz kosztuje ponad 3 mln IDR. Dużo tańszym sposobem był przejazd lokalnym autobusem do wsi w pobliżu Rani ,a stamtąd rybacką łodzią na wysepkę za jedyne 300 tys. IDR. Odjeżdżający z ,,dworca” w mieście Biak autobus kosztował tylko 40 tys. IDR na osobę. Ciekawostką jest jednak to, że autobusy tam nie mają ścisłego rozkładu jazdy i ruszają w trasę dopiero wówczas gdy się zapełnią do ostatniego miejsca. Czekaliśmy więc półtorej godziny 🙂 . 6-cio godzinna podróż wypełnionym tubylcami i ich pakunkami, rozklekotanym autobusem był dla nas egzotyczną atrakcją. Większe bagaże umocowane były na dachu i na zewnątrz z tyłu autobusu. Zamiast klimatyzacji w pojeździe przez całą drogę otwarte były drzwi i okna. Na jednym z licznych zakrętów z autobusu wypadł w pobliskie krzaki karton z zakupami jednej z pasażerek. Nie było żadnych awantur. Kilku mężczyzn wyskoczyło z pojazdu, przeszukało krzaki i pozbierało rozsypane zakupy. Wszyscy się przy tym dobrze bawili. Po dotarciu do przystani rybackiej na sąsiadującym z nią małym targu kupiliśmy dwa małe tuńczyki, trochę owoców, warzyw i ryżu. Miał to być prowiant na dwa dni, które planowaliśmy spędzić na Rani.

 

 

 

 

 

Po 30 minutowym rejsie dotarliśmy do małej plaży przy której przycupnęły dwa małe domy. W jednym mieszkała kobieta z kilkorgiem dzieci (mąż pracował na Biak na budowie), a drugi był własnością 60-cio letniego Włocha. Włoch co roku przylatuje tu na Boże Narodzenie i Nowy Rok. W pozostałym okresie drewniany domek można wynająć. Pieniądze z wynajmu zasilają budżet rodziny sąsiadów, a ci w zamian otaczają domek opieką. Panują tam bardzo skromne warunki. Nie ma prądu i bieżącej wody. W murowanej ubikacji jest deszczówka, a łazienkę zastępuje prymitywna studnia. Jest nią głęboka dziura w ziemi zabezpieczona oponą. Gromadzącą się na dnie wodę wydobywa się bambusowym drągiem, do którego przywiązane jest wiaderko. Prysznic to garnek na świeżym powietrzu.

 

 

 

 

Mateusz okazał się całkiem niezłym kucharzem. Oddalona o 20 m. od brzegu rafa była bajeczna. Chyba najpiękniejsza jaką dotychczas widzieliśmy. Już po pierwszej kąpieli zdecydowanie stwierdziliśmy, że zostaniemy tu na 5 dni. Poza rajskim otoczeniem przemawiały za tym koszty. Mateuszowi za opiekę płaciliśmy 100 tys. IDR dziennie. Tyle samo kosztował nas domek. Wprawdzie Mateusz sugerował, żebyśmy się z sąsiadką targowali ale uznaliśmy, że 8 $ dziennie to naprawdę niewiele i wesprzemy kobietę z gromadką dzieci. Był tylko jeden kłopot. Mieliśmy mało żywności bo planowaliśmy tu być 2 dni, a na wyspie nie było sklepu. Zaradny Mateusz łowił dla nas ryby i przyrządzał z nich całkiem smaczne posiłki . Używał do tego zrobionej samodzielnie ,, kuszy” . Strzałą był kawałek drutu podobnego do szprychy, a kuszą guma uwiązana do palców lewej ręki. Tak uzbrojony pływał pośród koralowców w masce i w płetwach i polował na ryby.

 

 

 

 

Wieczorami obserwowaliśmy setki przelatujących nad naszymi głowami latających lisów ( duże owocożerne nietoperze) i podziwialiśmy zachody słońca. Pewnego wieczoru sąsiadka rozpaliła ognisko nad brzegiem morza, Sądziliśmy, że zrobi dzieciom nastrojową imprezę. Okazało się, że ognisko zastępowało latarnię morską by wskazać drogę do domu przypływającemu w nocy mężowi. Podczas swego pobytu w domu, mężczyzna wieczorami włączał spalinowy agregat prądotwórczy. Rodzina miała wówczas oświetlenie i telewizję. Sąsiad zaproponował, że nam również zapali światło ale grzecznie odmówiliśmy. Nic nie zakłócało nam obcowania z naturą.

 

 

 

 

Odwiedziliśmy leżącą po drugiej stronie Rani rybacka osadę. Dzieliło nas od niej pół godziny marszu przez las. Z pośród drewnianych domków na palach wyróżniały się murowany budynek przychodni i okazały kościół. Naszą uwagę przykuł  kolorowy mini domek. Okazało się, że z okazji Świąt Bożego Narodzenia Papuasi stawiają takie budowle jak my choinki. Jest to miejsce świątecznych spotkań i zabaw mieszkańców wsi. ,, Nasza” prawie niezamieszkała strona wyspy była zdecydowanie ciekawsza. Jesteśmy wdzięczni losowi i Mateuszowi za to, że trafiliśmy w to urocze miejsce.  Piękna rafa, zabawne, spartańskie zakwaterowanie i fakt, że byliśmy jedynymi turystami na wyspie sprawiły, że to miejsce szczególnie utkwiło w naszej pamięci.

 

 

 

 

Zwykle nie publikuję zdjęć robionych pod wodą bo są słabej jakości ( prosty aparat) i robię je leżąc na powierzchni więc nie dorównują zdjęciom robionym przez nurków.  Jednak rafa przy wyspie Rani była wyjątkowo piękna i odważę się  pokazać kilka ujęć.

 

 

 

 

Po powrocie do miasta Biak zwiedziliśmy jeszcze położoną na jego obrzeżach Japońską Jaskinię i usytuowane obok muzeum. Podczas II Wojny Światowej na Biaku toczyły się ciężkie walki Amerykanów z Japończykami. Przegrywający Japończycy ukryli się w jaskini. Amerykanie po odnalezieniu ukrywających się żołnierzy zrzucili na nich pojemniki z benzyną i podpalili. Zginęło tam ok. 3000 japońskich żołnierzy. W maleńkim muzeum zgromadzone są zardzewiałe karabiny, działa i inne sprzęty z czasów II Wojny.

 

 

 

 

 

Wiele samolotów z Jayapury do Dżakarty ma międzylądowanie na Biak. Jednym z nich udaliśmy się w podróż powrotną do domu. Nowa Gwinea i Biak były jednymi z najciekawszych odwiedzonych przez nas rejonów świata.

 

 

DROGI GOŚCIU

BEDZIE MI NIEZMIERNIE MIŁO JEŚLI ZECHCESZ W RAMCE PONIŻEJ SKOMENTOWAĆ  POWYŻSZĄ RELACJĘ.

DZIĘKUJĘ ZA POŚWIĘCONY CZAS

POZDRAWIAM

PIOTR

 



Dodaj komentarz

avatar
  Subscribe  
Powiadom o

Facebook